tantany

Witamy w raju – Parque Tayrona

Posted from Santa Marta (Distrito Turístico Cultural E Histórico), Magdalena, Colombia.

Mimo, że od tygodnia jesteśmy w Cali (poprawka – jesteśmy już w Quito – stolicy Ekwadoru), to po głowie ciągle chodzą mi widoczki i klimaty z położonego o ok 5 godzin od Cartageny jednego z najpiękniejszych parków Kolumbii – Parque Tayrona. Na jednej z bram prowadzących do hostelu na plaży jest duży napis: Bienvenidos al Paraiso (witamy w raju) i przyznam szczerze, że dumni ze swojego kraju Kolumbijczycy, akurat w tym miejscu nie przesadzają ani trochę.

Jako, że z dzieckiem podróżuje się wolniej, czas leci 3 razy szybciej, człowiek jest 5 razy bardziej zmęczony i siłą rzeczy nie zdąży zrobić wszystkiego, co chciałby zrobić – to na wizytówkę Kolumbii z zaplanowanych 2-3 dni (Natalia z małym niestety musieli zostać i kąpać się w basenie – biedactwa) uwaga 1 dzień.

Wyruszam o 5 z hostelu z którego za 42000 pesitos odbiera mnie firma Marisol (oczywiście nie muszę dodawać, że 5 przeradza się w 5:30, później jeszcze 30 min postoju w bazie i wyruszamy z Cartageny o 6 z czego jestem zadowolony, bo mogło się bardziej przeciągnąć). Droga prowadzi przez miasto Baranquilla (słynne z tego, że urodziła się tam Shakira i z jednego z najbardziej dzikich karnawałów w Ameryce Południowej).

Po 4,5 godzinach, na podwójnej smekcie (trzeba się ratować, bo zjadłem dzień wcześniej coś nie do końca świeżego) i 3 przerwach, dojeżdżam do Santa Marta. Zwykłe miasto – chociaż trzeba przyznać, że katedra, promenada nadmorska czy duże mercado z którego łapię busa robią wrażenie. Zatrzymuje się na szybką mszę, później na szybką lemoniadę i szybkie przejście przez stare miasto.

Santa Marta znana jest z faktu, że zmarł tutaj Simon Boliviar – jeden z ojców niepodległości Kolumbii, Ekwadoru, Panamy, Peru i Boliwii – ta ostatnia swoją nazwę wzięła właśnie od jego nazwiska. Jego pomnik, wraz z pomnikiem założyciela Rodrigo de Bastidas (ponoć jeden z nielicznych dobrych konkwistatorów) znajduje się w centrum miasta. Dodatkowo jest uważana za najstarsze miasto Kolumbii i drugie pod względem wieku w Ameryce Południowej.

Generalnie – żar leje się z nieba podobnie jak w Cartagenie. Po głowie błąka się myśl, żeby zrezygnować z wjazdu do Parque, na rzecz spokojnego dnia z piwkiem, w jakiejś lokalnej knajpie i zagadywania przypadkowo spotkanych „Santa Marsjan”, gdyż po przejściu przez miasto do powrotu zostaje mi niecałe 5 godzin. Ostatnią powrotną busete (o busetach będzie osobny artykuł, bo to zjawisko niespotykane w Europie nad którym warto się pochylić)- według lonely planet mam o 17:30 .

Podchodzę jednak w ramach „zagadywania” do Policjanta zapytać o Tayrona i może jakieś lokalne knajpki. Pytanie policjanta w Kolumbii o drogę, tudzież atrakcje turystyczne to nic dziwnego. Istnieją specjalne jednostki, które oprócz patrolowania miasta mają za zadanie pomagać i pilnować turystów – proszę bardzo da się. Dla porównania, każdorazowo, gdy pomocny policjant wytłumaczy mi wszystko od a do z, przypominam sobie polską policję i moje niektóre zabawne próby pytania o drogę, podczas pierwszych dni w Krakowie.

Policjant mówi, że lepiej zostawić sobie Parque na jutro, bo dzisiaj już nie zdążę, mało czasu, a taki cud wymaga spokojnego przejścia, a nie biegu (dodatkowo dojazd zabierze mi co najmniej 50 minut w jedną stronę). Policjant mówi, że to raj, a przez raj nie można tak sobie przebiec. Trochę to podrażnia moją ambicję i myślę, że pojadę, ewentualnie stanę przed bramą raju i wrócę ostatnim możliwym autobusem.

Oczywiście żeby dojechać muszę przejść na drugą część miasta, muszę złapać bezpośredni autobus (kierowca  busa, którego zatrzymuje twierdzi, że bezpośrednich nie ma – ale może mnie podwieźć tam skąd na pewno złapię bezpośredni). Jedziemy. Po 10 min jestem na wylotówce, po następnych 50 min przy głównej bramie Parku). Wstęp jedyne 38 000 peso dla obcokrajowców + 2 tysiące za kolejną busetę, która zabiera w miejsce gdzie można zacząć przechadzkę (Kolumbijczyk płaci niewiele ponad 14 000 ).

Wchodzę i pierwsza miła niespodzianka – konie. Można na plażę dojechać na jednym z małych koników w towarzystwie przewodnika (oszczędza to godzinę i odciąża portfel o kolejne 16 000 peso ). Biorę konia i jedziemy. Przez całą drogę zastanawiam się czy biedny mały koń naprawdę wniesie mnie po tych wszystkich górkach, ale daje radę. Z pod nóg uciekają przestraszone jaszczurki. Jest ich tu całe mnóstwo i ponoć są niegroźne.

Wymęczony nie mniej niż koń (w sumie był to mój drugi po przejażdżce na policyjnym koniu w Bogocie raz) wpadam do miejsca gdzie można przespać się w namiocie – taki kemping. Szybkie piwko i bieg na plażę – chyba nie skłamię jeżeli powiem, że najładniejszą jaką widziałem w życiu. Plaże usytuowane są tutaj u podnóża gór Sierra Navada de Santa Marta.

Widok – naprawdę zapiera dech. Góry, plaża, dżungla  – czego chcieć więcej. Wskakuje do wody i mokry udaje się na przechadzkę na Cabo san Juan (miało być 25-30 min – okazało się, że godzina w jedną stronę i to szybkim tempem). Widoki podobne do tych pierwszych – może nawet jeszcze lepsze.

Dodatkowo w puszczy małpy, jaszczurki, na wybrzeżu kraby, kolibry i mnóstwo mniejszego zwierza (w przewodniku ostrzegali, żeby zabrać repelenty na komary, gdyż potrafią atakować mocno – mnie nie ugryzł ani jeden. Nie wiem o co chodzi – rozpatruje to w kategorii cudu) . W Parque można zrobić jeszcze jedną bardzo fajną trasę – jest to 5 dniowa wyprawa do Ciudad Perdida – zagubionego, a może ukrytego w puszczy miasta Indian. Niestety taka wycieczka kosztuje 5 dni więc niestety przy naszym trybie praca-dziecko-szybkie zwiedzanie –  nie wchodzi w grę. Trzeba poczekać jeszcze kilka lat 😉

Przestraszony co chwilę patrzę na zegarek, jako że jest 16:40 a ja jeszcze nie rozpocząłem ewakuacji z parku. Na drodze, z której mogę coś złapać (kompletnie przemoczony. bo przez 10 min padał mocny, tropikalny deszcz) jestem o 17:30 czyli dokładnie o tej, o której z Santa Marty zwiewa mi ostatni autobus powrotny. Co robić – kombinujemy. Wsiadam w pierwszy autobus, który zmierza w kierunku, który mnie interesuje – Baranquilla. Autobus taki polski PKS – oczywiście nie działa klima, szyby brudne, że nic nie widać, siedzenia podobnie – jest jednak DVD na którym leci film w stylu Szklanej Pułapki. Zmęczony zasypiam w 5 min.

W Baranquilli jestem o 21, do Cartageny docieram na 23:30 i tutaj kolejna niespodzianka ostatni bus z terminalu do miasta odjechał jakąś godzinę temu więc trzeba złapać taksówkę (na szczęście dość tanią). W hostelu melduje się ok 1, ku ogromnemu zdziwieniu recepcjonisty z nocnej zmiany, który mnie żegnał rano, a przywitał późną nocą.

Generalnie – większość dnia spędziłem w busach, autobusach i busetach. W sumie wycieczka zorganizowana przez biuro kosztowała by mnie ok 20 000 peso (czyli ok 30 zł) więcej ale miałbym w tym wliczony obiad. Mimo wszystko było warto zrobić to samemu – smakuje 10 razy lepiej.

Wiem, że kiedyś trzeba będzie wrócić do raju – ale już nie na maraton, ale tak żeby zostać chociaż na kilka dni.

 

 

Odpowiedź do artykułu “Witamy w raju – Parque Tayrona

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *