tantany

Parque de Los Nevados

Posted from Manizales, Caldas, Colombia.

Czas leci bardzo szybko – już praktycznie od miesiąca jesteśmy w podróży. Przyszedł czas, żeby zobaczyć to co było jednym z moich celów w Kolumbii – Park narodowy Parque de Los Nevados (wraz z jednym z jego ponad 4000 metrowych szczytów).

Po kolei. Wyruszam w piątek po pracy do miasta Manizales oddalonego od Medellin o ok 180 km – i tutaj pierwsza uwaga w Kolumbii nie podaje się drogi w km, ale w godzinach. Podróż trwa 5 godzin, podczas których chyba pierwszy raz w życiu czuje, że jeszcze jeden zakręt i urocza Pani na przednim siedzeniu zobaczyłaby co jadłem na śniadanie. Śmiało można nazwać tę drogę drogą 1001 zakrętu. Wrażenia niezapomniane, szczególnie jeżeli dodać kierowcę pędzącego z prędkością 60-70 km/h (przy tej drodze to naprawdę zawrotna prędkość) i wyprzedzającego na zakrętach wolniej jadące ciężarówki.

Jak się okazuje ta podróż to dopiero wstęp do tego co mnie czeka później – 3 godzinna przeprawa terenową Toyotą z napędem na 4 koła po nieasfaltowej dróżce do podnóży drugiego co do wielkości szczytu – wulkanu Santa Izabela.

Wyruszamy dnia następnego o 5:00 razem z 6 innymi osobami (Indonezyjczyk, Kolumbijczycy, Malezyjczyk i mieszkaniec USA, który przy śniadaniu mówi mi, że studiował rok w Polsce na… Uniwersytecie Jagiellońskim – świat jest naprawdę mały) i licencjonowanym przewodnikiem. Do parku z uwagi na jego wielkość nie można wejść bez przewodnika. Po 2 godzinach drogi, która ma chyba jeszcze więcej curvas (kurwa = zakręt po hiszpańsku) niż ta do Manizales dojeżdżamy na śniadanie w zlokalizowanym na wysokości 3100 schronisku.

Niestety najwyższy wulkan parku (Nevado del Ruiz – 5321 metrów nad poziomem morza)  z uwagi na zagrożenie wybuchem jest od 3 lat nieczynny dla turystów. Co jakiś czas to sobie przypomina – nasz przewodnik Felipe opowiadał jak przed kilkoma laty wulkan wyrzucał kłęby dymu i kamieni – na szczęście wybuch nie był tragiczny w skutkach. Inaczej było w 1985 roku kiedy to wybuch Ruiza pozbawił życia ok 25 000 ludzi, a skutki wybuchu były odczuwalne w promieniu 40 km. Jedno miasteczko zostało całkowicie zmiecione z powierzchni ziemi.

Po śniadaniu i  kolejnej godzinie jazdy (średnia prędkość – nieco ponad 25 na godzinę)  dojeżdżamy do podnóży Santa Izabela  na wysokość ok 4000 m. Cały wulkan liczy sobie 4950 m, a naszym celem jest podnóże lodowca na wysokości ok 4700-4750.

Wydaje się to dość banalne – 700 m jednak już pierwszych kilkanaście kroków powoduje mocne kołatanie serca. Po pierwszych 20 minutach pierwsze osoby decydują się zawrócić. Jak mówi Felipe – Kolumbijczycy nie mają kultury górskiej . Większość z nich przyjeżdża, żeby dotknąć śniegu, którego w tropikalnych klimatach nie mogą nigdzie indziej zobaczyć (oczywiście co 5 m mówią jak bardzo zazdroszczą tego, że w Polsce mamy śnieg co roku na wyciągnięcie ręki).

Co ciekawe 2 przewodników, gdy dowiaduje się że jestem z Polski pyta czy kojarzę postać Kukuczki – polskiego legendarnego himalaisty . To chyba pierwsze osoby w Kolumbii, które pytają mnie o kogoś innego niż Lewandowski, Papież Juan Pablo II, Szczęsny czy Wałęsa (kolejność nieprzypadkowa).

Wraz ze wzrostem wysokości zmienia się także roślinność – od subparamo przez paramo, aż do super paramo . Generalnie wygląda to całkiem inaczej niż w polskich górach – nie muszę dodawać, że roślinność jest zupełnie inna (podobieństwem jest np występowanie królika :)).

Musze przyznać, że po 2 godzinach trekingu jestem już nieźle zmęczony – tak jak powiedzmy po 90 min meczu piłkarskiego, a tu jeszcze godzinka i droga powrotna. Widoki – zapierają dech w piersiach, Pogoda – zmienia się co 10 min od ostrego słońca przez chmury, które zasłaniają wszystko, aż po ostry śnieg z deszczem przy lodowcu.

Przy szczycie Kolumbijczycy i Indonezyjczycy umierają już z zimna a ja… z głodu. Nie wiem, czy na takich wysokościach organizm rzeczywiście spala 10 razy więcej energii, ale szczerze dawno nie miałem takiego ssania w żołądku. Do tego ostro boli głowa. Szybka focia i czas wracać na dół. Przy powrocie można delektować się ciszą i widokiem jeszcze chyba lepszym niż przy wychodzeniu pod górę. Naprawdę – czegoś takiego jeszcze nie widziałem nigdy w życiu.

Po kolejnych 3 godzinach siedzimy już wszyscy w Toyocie wracając na obiad. Różnica wysokości u mnie objawia się bólem głowy – na szczęście im niżej, tym ból staje się mniejszy.

W drodze powrotnej rozmawiamy z Felipe o Polsce i Kolumbii porównując oba kraje. Z ciekawostek dowiaduje się, że Kolumbia jest mistrzem świata w wyścigach na rolkach – nawet nie wiedziałem, że taki sport istnieje, teraz co krok widzę tory do wyścigów (zasady takie same jak w wyścigach na lodzie, w których Bródka zdobył medale w Soczi tyle, że tutaj jeździmy na rolkach).

Ciekawostka nr 2: Krowy. Nie wiem jakim cudem potrafią przechadzać się po nachylonych pod kątem 60-70% zboczach, ale robią to z gracją kota. Myślę, że do końca pozostanie to dla mnie zagadką.

Kolejna ciekawostka, również zwierzę – tym razem kondor wielki. Zagrożony wyginięciem jest w parku traktowany specjalnie – przed 20 laty rozpoczęto specjalny program, aby ochronić je przed wyginięciem. Zakupiono 13 kondorów z różnych ogrodów zoologicznych, specjalnie oznakowano i wypuszczono w Parku.

Kondor to ogromny padlinożerca – rozpiętość skrzydeł sięga do 3m, długość ciała do 130 cm! Potrafi ponoć spokojnie podnieść kilkanaście kilogramów i odlecieć. Obecnie program z braku środków jest wstrzymany – kondory zostały zostawione same sobie.

I ostatnia tym razem smutna ciekawostka – naukowcy prognozują, że lodowce w Parque de los Nevados w skutek ocieplenia klimatu w przeciągu najbliższych 10 lat całkowicie stopnieją….

Po powrocie – kładę się na chwilę odpocząć przed wieczornym wyjściem i… budzę się po 12 godzinach snu w hostelowym łóżku.

Kolejnego dnia rzut oka na Manizales – fajne, mniejsze niż Medellin miasto studentów – i powrót do czekającego chłopczyka i Natalii, drogą 1001 zakrętów.

 

Odpowiedź do artykułu “Parque de Los Nevados

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *