Hue
Do Hue przyjeżdżamy z Hanoi po jednodniowym postoju w drodze powrotnej z Sapa. Po nocnym 12 godzinnym busie wysiadamy 200 metrów obok naszego hostelu. I już na starcie wygrywamy – hostel prowadzi małżeństwo, które ma 4 letniego synka. Przez 3 dni Aleks i Bo nie rozstają się.
Dawna stolica
Miasto to dawna stolica kraju. Bardzo zniszczone podczas wojny wietnamskiej w latach 60-70 – jak zresztą spora część kraju. Przepiękna cytadela i ogrodzone murem stare miasto daje wrażenie, że cofamy się w czasie. Przechadzamy się alejkami, wchodzimy do pomieszczeń po, których chodzili władcy, ich rodziny. Wracamy do uprzednich stuleci gdy Wietnamem rządzili cesarze. Wszystko harmonijne, dobrze przemyślane. Tylko turyści – jest ich całkiem sporo, co w znacznym stopniu wpływa na odbiór.
Za dodatkową opłatą można przebrać się w szaty i usiąść na tronie… Według nas wątpliwa przyjemność więc nie skorzystaliśmy 😀
Happy Cow
Oczywiście oprócz zabytków podążamy za radami aplikacji wyszukującej restauracje (Happy Cow), których w mieście jest całkiem sporo. W takich restauracjach można spotkać zawsze kogoś fajnego. Ciekawe, że w dużym mieście 3 razy spotykamy Pana Tii, który tłumaczy nam skąd tyle wegetariańskich restauracji w Hue. Mianowicie miasto to jest bastionem buddyzmu (ponoć aż 40 pagód i świątyń) stąd niejedzenie mięsa jest tutaj bardziej powszechne. Za 12-16 złotych możemy zjeść obiad dla 3 osób – jaka zmiana w porównaniu z Hanoi czy turystyczną Sapą gdzie w centrum za 10-12 zł najeść mogła się jedna osoba. Miło gawędzi się z Panem Ti, który pracował przez 20 lat dla Amerykanów i ma zgoła inne poglądy na niektóre tematy polityczne czy światopoglądowe niż inni spotykani Wietnamczycy. Mówi, że Ameryka to porządek, teraz korupcja i nadużycia władzy są jeszcze bardziej widoczne niż dawniej. Że średni Wietnamczyk zarabia ok 90-100 dolarów miesięcznie. Że w mieście żyje się jeszcze jako tako, ale za to na prowincji jest straszna bieda.
Okolice Hue
Przekonujemy się, że ma sporo racji kiedy dnia następnego wybieramy się zobaczyć grobowce Ming Mang. Cytadela i stare miasto urzekają wiec postanawiamy wypożyczyć skuter (ok 15 zł + 5 za paliwo za cały dzień). Nie możemy znaleźć drogi stąd zatrzymujemy się na ulicy i podjeżdża do nas pewien pan. Elegancko ubrany jak na motorowerzystę pyta gdzie jedziemy. Mówimy, że jedziemy do grobowców. On że może nam je pokazać, że są blisko jego wioski. Odmawiamy wstępnie, ale w końcu się godzimy. Pan niby chce praktykować angielski – no cóż jak chce to niech nam pokaże.
Po kilku kilometrach zaczynamy nabierać wątpliwości – czy aby nie chce nas zwabić gdzieś do lasu, zabić, zgwałcić, okraść – głowa projektuje wszystkie filmowe rozwiązania. Dojeżdżamy do grobowca, potem do drugiego – Pan nie wchodzi, bo wstęp 100 000 dongów na głowę. Czeka na nas przed wejściem. Wracamy, a on uśmiecha się pyta jak było. Na koniec zaprasza nas na herbatkę do swojej wioski. Teraz to już jesteśmy pewni, że nas chce oskubać. Chcemy cichaczem uciec, gdzieś skręcić – może jeszcze nie jest za późno. Z drugiej strony kusi możliwość zobaczenia wietnamskiej wsi z bliska, rozmowy z nieznajomym. Jedziemy. Przejeżdżamy przez wioskę, wjeżdżamy w boczną uliczkę. Pan zaprasza do swojego domu. Urządzony skromnie – żeby nie powiedzieć bardzo biednie oprócz wentylatora, łóżka nie ma w nim praktycznie nic.
Pan okazuje się rolnikiem. Ponoć żona opuściła go 10 lat temu kiedy ich dzieci miały 4 i 6 lat. Chce ćwiczyć angielski żeby pomóc dzieciom w nauce. Ma dwa poletka ryżowe, dodatkowo czasem pracuje na budowie. Pijemy herbatę. Rozmawiamy. Jak na rolnika naprawdę dobrze mówi po angielsku. Na koniec delikatnie sugeruje czy nie pomoglibyśmy mu jakoś finansowo w zakupie książek do angielskiego dla dzieci. Dajemy 150 000 dongów. Rozstajemy się. Czy naprawdę był po rozwodzie i miał dwójkę dzieci? Czy to tylko stała śpiewka turystyczna? Tego się nie dowiemy pewnie nigdy. Przygodne spotkanie – tyle emocji. Warto odjechać 5-10 km od utartego turystycznego szlaku żeby zobaczyć jak naprawdę wygląda Państwo, do którego przyjechaliśmy. nie to z folderów i odpicowanych zabytków, ale to w którym żyją normalni ludzie.
Po Hue czas na kolonialne miasto Hoi An… Na szczęście tylko 4 godziny autokarem 🙂