Od powrotu (7 lipca 2014 ) minęło prawie 8 miesięcy. Nie wiem jak to powiedzieć więc może bez zbędnych ceregieli – jedziemy dalej. Zaczynamy tam gdzie skończyliśmy poprzednio czyli w Quito.
Na początek – pakowanie wszystkiego. Zebrały się tego ze 4 kursy z pełnymi bagażnikami do dziadków Natalii, którym z tego miejsca dziękujemy za użyczenie strychu :). Pakowanie to w mojej opinii najbardziej męcząca część podróży… Żeby nie popełnić błędów z poprzedniego wyjazdu ograniczyliśmy nasze bagaże – zamiast brać tyle ile Iberia dała czyli 20 kg ograniczamy się do 15 kilo i dwóch podręcznych plecaków po 10. Oczywiście teraz jako, że Aleks jest na tyle duży, że może sam coś za sobą ciągnąć to oprócz pluszowego miasia Gusio bierzemy też jego pierwszy podróżny plecak na kółkach wypakowany zabawkami i pieluchami.
Pierwszy cel podróży – Madryt. Z Modlina (niestety nie dane nam było przetestować najlepszych autobusów do Modlina firmy modlinbus, z którą współpracuje od 2 lat ). Wypchanym golfem jedziemy na lotnisko. Lotnisko małe, fajne – a co jeszcze fajniejsze kupujemy sok wyciskany ze świeżych pomarańczy z jednej z lotniskowych maszyn – maszyna wydaje nam sok i oddaje 5 zł, które do niej wrzuciliśmy. Dobry znak przed lotem.
Po odprawie czekamy w kolejce, a im bliżej do samolotu tym bardziej Aleks wydaje się mieć obawy – co chwile mówi, że samolot BAM, samolot BAM, Nieeeeee samolot, do domuuuuuu. Na pokład wchodzimy z ostrym płaczem i kopaniem nóg. Na szczęście po 20 minutach Aleks zaczyna się bawić. Po godzinie zasypia.
Lądujemy na Barajas (tutaj nie ma już mowy o małym fajnym lotnisku – tutaj jest monstrum z 4 terminalami, z których pewnie każdy jest większy od wszystkich lotnisk polskich razem wziętych) . Taksówką udajemy się na pierwszy nocleg. W sobotę jedziemy do centrum gdzie pół dnia spędzamy w parku Buen Retiro, drugie pół na Plaza Espana, Puerta del Sol i w innych charakterystycznych miejscach Madrytu. Znamy już trochę Madryt więc zamiast muzeów wolimy spędzić czas na świeżym powietrzu skupiając się na parku i wąskich uliczkach oddalonych o parę kroków od głównych i zatłoczonych arterii. Aleks zachwycony motorami – na każdym rogu jest ich z 10 – co wywołuje obłęd w jego oczach. Zaczyna też świadomie je liczyć – co prawda zawsze kończy na dwa, ale to już coś.
W niedziele wracamy na Barajas. Dobrze, że przyjechaliśmy ponad 3 godziny wcześniej, bo pewnie nie obyłoby się bez nerwów. Odprawy, deklaracje, pociąg do bramek, a wszędzie tysiące ludzi. Szczególnie z dzieckiem, które chce wszędzie biegać i nie rozumie, że nie wszędzie można wejść, a czasem trzeba nawet stać w kolejce, jest to doświadczenie dość męczące.
W samolocie – bardzo podobnie jak na lotnisku, chociaż przynajmniej tym razem nie było płaczu – Aleks wiedział, że samolot jest ok i nie protestował przed wejściem. W środku biegamy między ubikacjami (żeby umyć ręce – główna rozrywka), oglądamy bajki i siedzimy pod siedzeniem, bo tam jest najciekawiej. 11 godzin minęło nie powiem, że szybko, ale w miarę znośnie. Lądujemy, jeszcze deklaracja odbiór bagażu i… zgubili nam wózek małego. Czekamy 20 później, 40 min – nic. Okazuje się, że poleciał dalej do Guayaquil. Znowu czekamy, wypełniamy reklamacje – wszystko o 19 czasu lokalnego, a w Polsce jest 2 w nocy… Aleks nie jest zachwycony, ale jak na wybudzonego ze snu radzi sobie całkiem dzielnie. Na 20:30 dojeżdżamy taksówką do mieszkania, które wynajęliśmy od niemiecko-ekwadorskiej pary. Różnica w taksówkach jest znaczna – w Madrycie 8-9 min jazdy = 20 euro. W Quito 50 min z lotniska = 25 dolarów. Mieszkanie super. Kładziemy się o 21 i przesypiamy aż do 4:30 🙂
Kolejne dni upływają nam na pracy, leczeniu jet laga i przypominaniu sobie topografii Quito i miejsc, które znamy już całkiem nieźle. Pierwsze dni są trudne – każdy wydaje się być groźny, każdy wydaje się, że chce Cię okraść, a jeżeli nie to chociaż oszukać na parę dolarów. Za kilka dni wszystko wróci do normy – przestaniemy myśleć stereotypami z filmów i TV.
Jedno jest pewne – trzeba uważać na ulicach , tutaj panuje prawo dżungli – im większy samochód tym więcej ma praw. Pieszy czy rower musi walczyć o swoje, a pasy drogowe to tylko luźna informacja, że tutaj można przechodzić – nawet zielone światło nie gwarantuje, że coś nas nie przejedzie.
Owoce – mango i papaja, banany – a wszystko w super cenach. Dzisiaj z jednego z samochodów kupiliśmy bezpośrednio od Indianina za jednego dolara 50 limonek – będziemy mieli zapas na pare ładnych dni.
Autobusy – muza do przodu, zdjęcie Jezusa na przedniej szybie i jedziemy – a Pan pomocnik kierowcy zadba żeby każdy zapłacił za swój przejazd (nigdy nie ogarnę jak w zatłoczonych autobusach taki pomocnik wie kto zapłacił, a kto nie zapłacił – kiedy w większości ludzie wbiegają i wysiadają a autobus nawet się nie zatrzymuje).
🙂
No tak Wy jedziecie dalej my dalej Was podglądamy i zazdrościmy – oh zazdrościmy