Po pierwszej wycieczce wstaliśmy dosyć zmęczeni – 110 km jednak zrobiło swoje. Drugiego dnia za cel obraliśmy sobie park narodowy Doi Suthep Pui położony tuż obok miasta.
Do pierwszego przystanku świątyni Wat Phrathat Doi Suthep mieliśmy ok 20 km. Droga podobna do wcześniejszej – mijamy po drodze Zoo i wjeżdżamy do parku. Droga wije się leniwie do góry – po 10 minutach takiej jazdy zatrzymujemy się w kawiarni po drodze gdzie swoją siedzibę ma straż pożarna walcząca z pożarami lasów w parku.
Wat Phrathat Doi Suthep – ponoć jedna z najważniejszych świątyń na północy i miejsce gdzie pielgrzymują buddyści. Po ponad 300 schodach wychodzimy do świątyni (wstęp 30 batów dla obcokrajowców – oczywiście Tajowie wchodzą za darmo). Swoją drogą taka dyskryminacja występuje tu wszędzie. My płacimy 100 batów za wstęp do wodospadu – Tajowie 20. Z jednej strony rozumiem – trzeba reperować budżet i korzystać z chodzących bankomatów z zachodu. Z drugiej strony czy to nie jest przejaw dyskryminacji „rasowej” ? Świątynia robi wrażenie oprócz okazałej stupy jest też okazały widok na miasto.
Ze świątyni udaliśmy się do wioski Hmong Village. To wioska innego plemienia zamieszkujące północ Tajlandii. Wioska również nie była mocno autentyczna – dzieci poprzebierane w tradycyjne stroje, mnóstwo możliwości żeby kupić rękodzieło (część z tego rękodzieła pewnie jest made in China) czy żeby zjeść obiad – z tej ostatniej opcji skorzystaliśmy oczywiście zamawiając jedyną dostępną wegetariańską opcję w tym miejscu – phad thai z tofu i ryż z warzywami. Obejrzeliśmy też muzeum plemion zamieszkujących te tereny. Ogólnie – dobre miejsce żeby wyrwać się z miasta, ale nie oczekujcie autentyczności – mieszkańcy wioski też nauczyli się korzystać z zachodnich portfeli.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w paru punktach widokowych, bo widoki na miasto i lotnisko i dżunglę w tle były naprawdę fajne. Ostatnim przystankiem była mniejsza świątynia Wat Sakithaka (Pha Lat) – warto się zatrzymać i zejść przez miejsca, w których medytują mnisi do małego wodospadu. Fajne miejsce na odpoczynek w drodze powrotnej.
Po tych dwóch wycieczkach jesteśmy już skuterowymi wygami – pchamy się między samochodami, nie straszny nam ruch lewostronny. Takie zwiedzanie niezależne ma może trochę minusów – może nie zobaczymy wszystkich dostępnych atrakcji, a na niektóre stracimy trochę czasu na ich odnajdywanie – z drugiej strony możemy zatrzymać się gdzie chcemy, a dla Aleksa jazda motorem to najlepsza atrakcja – dużo lepsza niż wszystkie świątynie, wioski i wodospady razem wzięte.
Też na początku (zresztą czasami nadal) oburzałam się, że w Azji jest osobny cennik, jednak jeśli nie przekracza to jakiejś normy (np. 30 bhat to nie tragedia, ale 5-krotne przebicie przy wodospacie to już przesada), to wydaje się to dość logiczne – wiadmo, że turyści zazwyczaj są bogatsi niż większość miejscowych. W Indiach wiele rodzin, szczególnie tych wielodzietnych nie mogłoby by sobie pozwolić, żeby iść do muzeum gdzie bilet kosztuje np. 15zl na osobę, dzięki temu, że jest prawie za darmo to przynajmniej mają dostęp do dóbr kultury…wiadomo też, że z czegoś muszą mieć pieniądze na renowacje etc. szczytem jest jednak taj mahal – obcokrajowcy ponad 60 zl, lokalni 2 zl.