tantany

Wspomnienia z Melaki

Melaka

Aż trudno uwierzyć, że Melakę opuściliśmy już ponad miesiąc temu. Bez wątpienia to miejsce zasługuje na parę zdań. Bilety z Kuala Lumpur kupujemy w dzień wyjazdu – nie ma najmniejszego problemu, gdyż mnóstwo firm oferuje swoje usługi. Oddalona o ok. 2 godziny jazdy ze stolicy Melaka jest obowiązkowym punktem na turystycznej trasie Malezji.

Na miejscu – docieramy do hotelu po przejażdżce lokalnym wypchanym po brzegi autobusem i kilometrowej przechadzce przez indyjską dzielnicę.

Miły właściciel o chińskich korzeniach, pokazuje nam na początku wszystko na mapie, radzi co zobaczyć, gdzie zjeść – świetny start znajomości. Hotel ładnie pomalowany w obrazki (może trochę kiczowate), ale pokazujące najważniejsze miejsca w Melace. Hostel ma ogromną przestrzeń wspólną i małe pokoiki bez okna – jak to często ma miejsce w Azji.

W dzień (w nocy także) jest w nim super gorąco, ale o tym przekonamy się dopiero później. Na razie jest czysto schludnie i przyjemnie. Hostel jest ulokowany strategicznie – nie w centrum z dala od zgiełku i głównej fali turystów, ok 10 min piechotą od głównych ulic. W obrębie ma kilka świetnych i tanich restauracji – głównie indyjskie, które uwielbiamy.

Wszystko wspaniale. Co się później okazuje to hotel jest… prawie cały pusty, przewijają się w czasie naszego tygodniowego pobytu może 2-3 pary. W sumie tym lepiej, możemy spokojnie pracować – całe miejsce mamy tylko dla siebie, a płacimy tylko za jeden pokój.

Historia

Stare miasto Melaki wpisane jest na listę UNESCO – nic dziwnego – Melaka to jeden z najważniejszych portów Azji. Podbita najpierw przez Portugalczyków, potem przez Holendrów, później przeszła w panowanie Anglików i w zamierzchłych czasach stanowiła bramę do świata przypraw, jedwabiu i innych dóbr, które z tej części świata były transportowane (może lepiej powiedzieć rabowane albo wywożone) statkami do Europy.

Kto miał w swoim władaniu Melakę mógł obserwować i kontrolować także wejście do Indonezji, która jest oddalona o 2 godziny promem. Miejsce strategiczne.

Kolonialna historia i związana z nią architektura zapierają dech w piersiach. Fajnie byłoby przenieść się w czasie i zobaczyć jak wyglądał ten port 200-300, a może 500 lat temu. Jak wyglądał handel na straganach rozkładanych na głównej ulicy miasta wokół kościołów zbudowanych przez kolonizatorów, jak przy swoich straganach uwijali się Chińczycy na Jonker Street – dzisiaj głównym deptaku miasta wypełnionym dzisiaj po brzegi eleganckimi kawiarniami, sklepikami z rękodziełem i pamiątkami.

Jak tutaj musiało być gwarnie, gdy przypływały statki z Chin, Anglii. Na takie przeniesienie w czasie pozwala ponad 3 godzinny bezpłatny tour po mieście organizowany przez ratusz, podczas którego poznajemy historię miasta. Ogólnie w wielu miastach Malezji można spotkać taką inicjatywę – jak najbardziej słuszną i ciekawą, bo oprócz 1000 zdjęć z podróży pozwala zachować cokolwiek w głowie.

Baba-Nyonya i Muzea

Melaka to też muzea – my wybraliśmy się tylko do 3 – muzeum żeglugi urządzone z rozmachem na starym statku, muzeum islamu – odczarowujące, tłumaczące religię i główne jej założenia, oraz dom/muzeum Baba-Nyonya. Szczególnie ten ostatni był bardzo ciekawy.

Baba-Nyonya to kultura powstała z połączenia czy oddziaływania na siebie kultur malezyjskiej i chińskiej. Kiedy Chińczycy przybywali na swoich statkach handlować z Europejczykami czy Majalami to osiedlali się w Melace bez dodatkowych problemów. Jedyne co musieli to znaleźć sobie malezyjską żonę. Ciekawe jak takie połączenie wpływało na kuchnie, zwyczaje czy nawet na architekturę. Na styku kultur zawsze rodzi się coś ciekawego, stąd zwiedzenie domu Baba-Nyonya (baba to mężczyzna, nyonya to kobieta) z przewodnikiem to jedno z fajniejszych muzeów jakie widzieliśmy w Azji.

Codzienne życie w Melace

Oprócz zwiedzania i rozkoszowania się architekturą codziennie naszym zwyczajem musimy zagrać co najmniej 2-3 mecze piłkarskie. Mecze w parkach, na parkingach – Aleks skrupulatnie wylicza ile meczów zostało do rozegrania tego dnia, kto wygrał. Często dołączają się do nas inne dzieci chińskie, arabskie, majajskie – w takim wypadku taki mecz powoduje sporo uśmiechu – także przypadkowych przechodniów.

Codziennie jemy w jednej z restauracji indyjskich – jedzenie tutaj jest jeszcze lepsze niż na Penangu. Bufety w restauracjach indyjskich i wegetariańskich pełne morning glory, kalafiorów, ziemniaków, tofu i ryżu i mnóstwa innych warzyw w różnych postaciach, naprawdę zachwycają. Wszystko doprawione, ostre, łagodne, kolendra, chili mieszają się ze sobą. Dodatkowo ceny – ok 15 zł za jedzenie do syta dla 3 osób. Nic tylko siedzieć i jeść.

Na kolacje jemy roti, thosai, banana leafs, popijamy herbatą z mlekiem. Ciężko będzie się przyzwyczaić do europejskiego jedzenia. Raz skusiłem się żeby spróbować kawy z durianem.. to była zła decyzja 🙂

Dobra mina do złej gry

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *