tantany

Doi Inthanon – na skuterze na najwyższy szczyt Tajlandii

Doi Inthanon – wiecie co to takiego? Ja też nie wiedziałem do niedawna – a jest to Park Narodowy w którym swoją siedzibę ma najwyższy szczyt w Tajlandii. Jako że mieliśmy przez tydzień wypożyczony motor to grzechem byłoby nie przejechać się tam właśnie na nim. Krótki research w intenecie i wiedziałem że do parku mam ok 100-110 km w zależności jaką trasę wybiorę. Czy honda 125 cc da radę?

Tak więc wyruszam o 7:00 i jadę trochę inaczej niż pokazuje nawigacja – zamiast jechać nudną i o parę km szybszą autostradą połowę trasy pokonuje jadąc obok rzeki Ping. Malownicze pola ryżowe, rzeka meandruje sobie leniwie a obok niej zaczyna się powoli budzić życie. Panie w gar kuchniach zaczynają się rozkładać, każdy z czymś gdzieś idzie, coś robi – ja jadę.
W końcu wjeżdżam na autostradę i kieruje się na miasto Chom Thong – wszystko ładnie opisane praktycznie nie ma się jak zgubić. Po minięciu parku mamy ok 10 km do Doi Inthanon Gate czyli miejsca gdzie zostaniemy ograbieni z 300 Batów za wjazd do parku. Trochę dużo jak za wjazd oczywiście tajowie płacą 1/4 czy mniej. Dodatkowo opodatkowany zostaje mój motor – symboliczną kwotą 20 Batów. Za te wszystkie opłaty warto upomnieć się o mapkę – bo są na niej rozrystowane wszystkie atrakcje które można znaleźć w parku.
Całość trasy do tego miejsca zajęła mi z przerwą na kawę i pat thai ok 2 godzin. Od bramy do szczytu jest jeszcze ok 40 km po górach i dolinach wiec dla hondy ok godzinka męczarni. W przewodnikach ostrzegali że lepiej wynająć motor z biegami gdyż przy zjazdach hamulce mogą się przegrzać lub stopić – oczywiście zignorowałem taką błahostkę i gdzie nie trzeba było ich używać jechałem na luzie korzystając z umiejętności balansowania i przeciwskrętu (efekt – w niektórych miejscach rozpędzałem się do 90 na godzinę). Krajobrazy urozmaicone – zatrzymuje się co chwila żeby podziwiać. Ok 10:30 docieram na szczyt . Zostawiam motor na parkingu i… okazuje się że to prawie koniec wspinaczki – do szczytu mam 50 m. Wszędzie było napisane że szczyt jest dość łatwy – ale żeby aż tak? Lekko poczułem się zażenowany ale nic trzeba było wracać. Po drodze zobaczyłem jeszcze pocztówkowe dwie stupy – Phra Mahathat Napha Methanidon i Phra Mahathat Naphaphon Bhumisiri (wjazd kolejne 40 batów).
Do zobaczenia w parku jest sporo – szczególnie jeżeli mamy środek transportu możemy:
– przejść się dwoma trasami trekingowymi – jedna krótka (ok 30 min) , druga trochę dłuższa (ok 2 godzin z obowiązkowym przewodnikiem lokalnym który pobiera 200 batów) . Szczególnie ta dłuższa była fajnie opisana (przewodnik niestety po angielsku umiał mniej więcej tyle co Aleks po pół rocznym kursie w przedszkolu) zrobiona jako ścieżka edukacyjna pokazując las i jego mieszkańców.
Zjeżdżając w dół zachaczyłem jeszcze o 3 wodospady między innymi największy w całej tajladnii – Wachirathan Falls . Ma ponoć ponad 100 m wysokości – żeby do niego dojechać trzeba zboczyć trochę (ok 10 km) z trasy . Widok robi wrażenie – nie omieszkałem się w nim wykąpać po całym dniu. Szło ze mną dwóch niemców – robili na całej trasie 100 zdjęć (podobnie jak dwóch Hiszpanów spotkanych na treckingu). Ogólnie patrząc na ludzi którzy co krok robią zdjęcia chce mi się trochę wydalić śniadanie drogą gębową – myślę że ludzie w ostatnich latach bardziej skupiają się na tym żeby spróbować zrobić zdjęcie swoim telefonem niż żeby przeżyć tą chwilę jak najlepiej. Po co im 100 zdjęć drzewa czy wodospadu – czy nie wystarczy jedno czy dwa ? Tego nie jestem w stanie zrozumieć. Co więcej zastanawiał mnie fenomen miecza narcyza czyli uchwytu na telefon żeby móc sobie zrobić selfi – też budziło to moje skrajne emocje do momentu gdy… wróciłem i usłyszałem że natalia kupiła taki sam 🙂 Od teraz muszę nauczyć się z nim życ i go tolerować.

Na nocleg zostałem pod namiotem przy niewielkim potoku. Za 200 batów wypożyczyłem namiot, kołdrę i koc, które oc prawda ostatnie pranie pewnie miały dość dawno temu ale kto przejmowałby się takimi szczegółami. Zjadłem 2 w tym dniu phat thai z jajkiem, poczytałem książkę i zasnąłem. O 5:00 obudziły mnie kury i koguty czym spowodowały że wstałem w miarę wcześnie i wybrałem się w dwa miejsca:
pierwsze to royal project – ufundowany przez króla projekt dla ludzi z tych stron mający za cel propagować uprawę truskawek i innych ważyw i owoców. Bardzo zacna iniciatywa – szczególnie biorąc pod uwagę że dużo ludzi w tych okolicach trudniła się uprawą opium – co jest zasadniczo mocno tępione. Inni pracują pozując do zdjęć w swoich wioskach robiąc za żywe eksponaty np z obręczami na szyjach – w kontekście tego taki projekt jeszcze bardziej mi się podoba.
Drugie miejsce to wioska – ale nie karenów – wioska na terenie parku Namtok Mae Klang. Pewnie nie tak spektakularna ale wg mnie troche bardziej autentyczna. Dojeżdżam do przedszkola, patrzę na zabudowę, przejeżdżam przez plantację ryżu czy jakichś ważyw, żeby w końcu zjeść śniadanie w jednym z barów.

Powrót prawie bez przystanków – o 10:00 wyjeżdżam z wioski i w prażącym słońcu mknę autostradą a później znowu zakolami rzeki Ping – zdecydowanie polecam tą drogę. Podsumowując – ponad 250 km . Naprawdę polecam zrobić to na własną rękę .
Druga połowa dnia mija na pracy a w sobotę jedziemy już dalej na północ – do Chang Rai.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *