Tanah Rata
George Town jest piękne – zabytki, jedzenie, mieszanka kulturowa. Wszystko to powoduje, że chcesz zostać dłużej. Miasto ma jedną jedną wadę (w sumie podobnie jak inne miasta, które odwiedzaliśmy do tej pory) – wychodząc na ulicę zaczynasz się momentalnie pocić. Temperatura +30 utrzymuje się od 8 do zachodu słońca. W pogoni za lepszym klimatem i temperaturą w okolicach 18-22 stopni udaliśmy się do oddalonego o około 5 godzin na południe dystryktu Cameron Highlands.
Za bazę przyjęliśmy miasto Tanah Rata – największe miasto w okolicy, co nie znaczy wcale, że jest porównywalne wielkością z Kuala Lumpur czy innymi dużymi miastami. To raczej kurort w górach – mieliśmy też trochę pecha, bo pojawiliśmy się przed świętem pracy, na które sporo Malezyjczyków wybrało się właśnie tutaj.
Miasteczko małe, można je przejść spokojnie w godzinę. Poza główna ulicą pełną barów i gar kuchni nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Oczywiście temperatura, widoki i jedzenie wynagradzają te braki.
Plantacja herbaty, truskawek, deszczowy las
Poza miastem plantacje herbaty, omszony deszczowy las czy plantacje truskawek. Żeby zwiedzić te miejsca pierwszy raz kupiliśmy gotową szytą na miarę wycieczkę (trochę z tego powodu, że w wypożyczalni nie chcieli nam wypożyczyć motoru dla 3 osób, a dodatkowo straszyli, że z dzieckiem w Malezji jeździć nie wolno). Cóż trzeba czasem skapitulować. Jak to bywa – rozczarowaliśmy się dość konkretnie. Za ponad 80 ringidów za osobę (ok 72 zł) mieliśmy całodzienną wycieczkę – niestety nasz przewodnik okazał się można powiedzieć niemową, odpowiadał tylko na pytanie ile mamy czasu w danym miejscu i o której jedziemy dalej… Taki przewodnik zbyt wiele nie pomoże – żałujemy, że się na to zdecydowaliśmy, ale cóż chociaż dowiózł nas na miejsce. Zobaczyliśmy jak rośnie herbata i jak ją zbierają, przeszliśmy przez fabrykę BOH, a na koniec zwiedziliśmy plantację truskawek. Uprawiają je tutaj trochę inaczej – w skrzynkach postawionych jedna na drugiej – można się przejść, zrobić zdjęcie z truskawką, a nawet zebrać trochę dla siebie za co oczywiście trzeba później zapłacić – prawie 25 zł za 1 kg. Dzięki za taką atrakcję.
W niedzielę mamy już dość organizowanych atrakcji – wybieramy się więc sami na jedną z 10 dobrze opisanych ścieżek po tutejszych górach. Pokonujemy trasę prawie 6 godzinną w czasie której Aleks opowiada nam jako przewodnik o drzewach i roślinach mijanych po drodze – skąd on bierze takie pomysły na zabawy – nie wiem, aczkolwiek można naprawdę się uśmiać. Po drodze oprócz tego śpiew ptaków, dżungla – klimat naprawdę fajny. Nie widzieliśmy tylko raflezji – największego kwiata na świecie.
W piątek odwiedzam z Aleksem przedszkole dla dzieci – oczywiście dziewczynki w chustach, chłopcy w mundurkach, na ścianach arabskie teksty wielbiące Allaha – myślę, że warto by było w ramach lekcji o Islamie wysyłać tam wszystkich zwolenników wojen i interwencji zbrojnych tak żeby zobaczyli normalną twarz tej religii.
Na koniec jeszcze jedno miejsce – znaleźliśmy lokal (lepiej powiedzieć miejsce pod parasolem), w którym głuchonieme małżeństwo zapewne bez żadnych dopłat z PEFRONU czy innych instytucji państwowych, nie czekając na pomoc samo prowadzi restaurację-gar kuchnię. Sami zarabiają na siebie mimo, że nie mówią, ani nie słyszą. Na kartce zapisujesz co chcesz zamówić albo pokazujesz Pani na tablicy. Po kilku minutach masz roti, murtabak czy naleśniki z lodami. Jedzenie pyszne. Warto odwiedzić to miejsce żeby zobaczyć jak niepełnosprawni mogą normalnie pracować.