tantany

Georgetown – Penang

Georgetown

W Kolumbii – Medellin, w Peru chyba Arequipa, w Ekwadorze – Banos – w Azji, na tą chwilę jeżeli miałbym wybrać miasto, które najbardziej mi się podobało byłoby to bez wątpienia Chiang Mai w Tajlandii i George Town w Malezji.

Gorąco – chyba jeszcze większe upały niż w poprzednich miastach – ale to chyba jedyny problem tego miasta.

Od początku czuć wspaniały klimat wielkiej mieszanki międzykulturowej, miasta znajdującego się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Georgetown podzielone jest na wzajemnie się przenikające dzielnice chińską, indyjską, muzułmańską, chrześcijańską (głównie Anglikanie z racji tego, że Penang był przez długi czas w posiadaniu Anglików).

Co ważne – a pytałem o to kilka poznanych osób wszystkie te kultury żyją w pokoju – mieszkańcy nie pamiętają jakichś ekscesów na tle religijno-kulturowym. Oczywiście zdarzają się jakieś wyjątki, ale generalnie te kultury od ponad 200 lat współżyją ze sobą w pokoju. Wzór dla wszystkich nacjonalistów i strachliwych polityków – przyjedźcie, zobaczcie jak może to wyglądać.

Miasto słynie z jedzenia – o tym wiedzieliśmy, ale nie myśleliśmy że jest ono wszędzie. Na każdej ulicy spotkać można garkuchnie, restauracje i restauracyjki – każda inna, z lokalnym kolorytem czy specjalnym daniem, które kucharz (a często równocześnie sprzedawca i kelner w jednej osobie) przyrządza od 10-20 lat. Smak takiego dania jest nie do opisania.

Jemy różne dania od nasi goreng czyli ryżu smażonego i zawiniętego w liścia, czy banana leaves – ryżuz 4-5 sosami podanymi na bananowym liściu. Dań jest mnóstwo – na szczęście także dość sporo wersji przy przygotowaniu których nie musiał się poświęcić żaden zwierzak.

W niedziele odwiedzamy… międzynarodowy festiwal jedzenia – w modnej dzielnicy mnóstwo ludzi, ceny x2, dania też bardzo smaczne. Fajne, ale lepiej udać się na poszukiwanie wspaniałości do lokalnych street foodów. Tak też robimy każdego dnia. W dzień moich urodzin poszliśmy do lokalnego miejsca słynącego z podobno najlepszych tostów (wg nas nic specjalnego, zwykłe pszenny tosty ze słodkim smarowidłem). Nie było wolnego stolika więc kelner posadził nas przy parze młodych Malezyjczyków, którzy przyjechali tutaj na weekend. Siedzimy, chwilę rozmawiamy i… płacą za nas rachunek. Zdziwieni protestujemy, ale nic nie możemy zrobić. Wstają, mówią, że miło nas było poznać i odchodzą.

Każda dzielnica oferuje coś innego.

Little India

Muzyka bollywood, kramy, samosy – tutaj można siąść na chodniku i ciągle oglądać spektakl – te ulice żyją. Żyją swoim życiem. Ciężko opisać to słowami to trzeba zobaczyć. Pewnie to namiastka tego co można doświadczyć w Indiach, ale już ta namiastka robi wielkie wrażenie. I jeszcze samosy i banana leaves – coś wspaniałego (i coś taniego – za obiad płacimy 15-20 ringitów za 3 osoby czyli po jakieś 6 zł).

Dzielnica muzułmańska

To jej miasto zawdzięcza przenikliwy głos muezina, który 5 razy dziennie obwieszcza obowiązek każdego muzułmanina. Jest coś hipnotyzującego w tym głosie – przedsmak mieliśmy już na tajskiej wyspie Koh Mook – w Malezji z racji, że większość to Muzułmanie ten głos słyszymy codziennie. Ogólnie Islam jaki rysują gazety i telewizja nie jak się ma do tego co można zobaczyć w rzeczywistości. Nikt raczej nie czai się na nas z nożem żeby zabić nas niewiernych – raczej próbują rozmawiać, tłumaczyć, przełamywać strach i bariery. Przy jednym z meczetów dostajemy nawet grubą (ponad 300 stron) wersję objaśnień do Koranu – macie czytajcie, zobaczcie, że nie jesteśmy potworami. Przy każdym meczecie ulotki pokazujące główne założenia religii i odczarowujące trochę to czego boi się pewnie ¾ Europy.

Wizyta z bezpłatną wycieczką w meczecie pokazuje jak naprawdę Islam jest bliski Chrześcijaństwu – całe księgi wspólne, ci sami prorocy – nawet Jezusa czczą jako proroka. Dla mnie to żadna nowość, ale wielka szkoda, że tak mało osób ma okazję zobaczyć pewne rzeczy od środka, bo okazałoby się może, że strach tak naprawdę ma wielkie oczy.

Chińska dzielnica

Kadzidła i kadzidełka – zapach unosi się już daleko od świątyni. A ponadto – tłok, kolory i mnóstwo bogów od wszystkiego. Jak opowiada Pan z informacji turystycznej Chińskie klany są dość silne i trzymają sporo władzy w mieście. Ponoć Chińczyk pomaga Chińczykowi stąd znajdują tutaj miejsce dla siebie.

I na koniec ulica/dzielnica chrześcijańska – tutaj widzieliśmy najmniej – w sumie wszystko z zewnątrz, bo… wszystkie kościoły w Azji są zawsze pozamykane. Wydaje się, że otwierane są jedynie na msze świętej – później ktoś skrzętnie pilnuje, żeby nikt tam nie wszedł, nie zobaczył tajemnicy. Podejście zupełnie inne np. od meczetów – które żyją nie tylko 5 razy dziennie kiedy każdy muzułmanin musi skłonić głowę w stronę mekki – tutaj zawsze ktoś czeka przy wejściu, opowie, zapyta skąd jesteś czy przypilnuje żebyś nie wszedł w krótkich spodniach czy z odsłoniętym brzuchem.

Także chińskie świątynie przy których zawsze panuje ruch, handel, sprzedaż prawie zawsze widzimy otwarte. W opozycji do nich Kościoły – zawsze spokojne, dostojne, piękne architektonicznie – ale zamknięte, puste. A może to znak, że brakuje aktywnych wiernych?

Oczywiście z Aleksem musimy szukać ciekawych zajęć – przygotowanych specjalnie dla niego. Dlatego odwiedzamy 3 razy Youth Park – miejsce gdzie na placu zabaw przybiegają małpy żeby jeżeli to możliwe ukraść coś z plecaka. Oprócz tego place zabaw, boiska i baseny – raj dla dzieci. W sobotę udajemy się na Farmę owoców tropikalnych zobaczyć jak rośnie mango, papaja czy durian król owoców. Może warto byłoby w Polsce zrobić taką atrakcję zasadzić różnego rodzaju jabłonie, grusze, śliwki i oprowadzać po nich turystów – sukces murowany.

Oprócz tego 2 razy zmieniamy hostele – jeden mały bez okna zamieniamy na nowiutki guest house, w którym przez 3 noce walczymy z… myszami 🙂

W trzecim hostelu poznajemy 4 letnią dziewczynkę Wilmę i jej mamę. Od ponad 2 roku podróżują. Gonja przygotowuje ręcznie robione bransoletki i gra na gitarze. 2-3 dni w ciągu tygodnia pozwalają się jej utrzymać – resztę spędza z dziewczynką. Oczywiście jej historia nie jest taka różowa, ale stara się, daje radę. Pytamy kiedy chce wracać – mówi, że jeszcze nie wie.

Gonja, ja i dzieci – narysowane przez dziewczynę z hostelu

Jednym słowem – wspaniałe miasto. Spędzamy w nim 10 dni. Naprawdę świetne miejsce. Trzeba będzie tutaj wrócić .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *