Po Battambang zostało już tylko wspomnienie – więcej – po Azji zostało tylko wspomnienie. Czas było zakończyć półroczną wyprawę i wracać do Europy. Ale po kolei. Z Battambang punktualnie o 7:00 wyruszyliśmy w trasę. Jak to w Azji, po ok 45 minutach jazdy przyszło się zatrzymać na stacji, ponieważ kierowca zgłodniał. Cóż jak trzeba to trzeba. Po półgodzinnym śniadaniu ruszyliśmy dalej. Po kolejnej godzinie przerwa na tankowanie – zaczynaliśmy powątpiewać czy 5-6 godzin, które mieliśmy spędzić w podróży było realne. Na granicy tłok – mnóstwo ludzi, zamieszanie, gwar, ale sprawnie zdobywamy kolejne pieczątki i przechodzimy na stronę tajską. Tutaj zaczynają się problemy – jako że mamy tymczasowe paszporty to procedura z 10 minut wydłuża się do ok godziny. Lekko podenerwowani przechodzimy na stację gdzie miał na nas czekać bus, za który przecież zapłaciliśmy i… okazało się, że tym razem mu się spieszyło i następny jest za ponad godzinę. W takim razie rozbijamy obóz, wypłacamy tajlandzkie baty i idziemy na poszukiwanie padthaia, za którym tęskniliśmy już od kilku tygodni (akurat na granicy padthai był całkiem ok gdyby nie ilość cukru, która całkowicie zepsuła smak). Po półtoragodzinnym postoju wsiadamy w busa i jedziemy dalej. Ok 17:30 meldujemy się w Bangkoku. Zamiast 6 godzin jedziemy ponad 10!
Bangkok po raz trzeci
W Bangkoku kwaterujemy się dość daleko od turystycznej Khao San Road – chcemy zobaczyć to wielkie miasto z innej strony. Może trochę mniej turystycznej, może bardziej dzikiej. Natalia znajduje hotel obok Queen Sirikit – Centrum kongresowego i jak się później okazuje jednego z większych targowisk gdzie można kupić wszystko – szczególnie jeżeli chodzi o żywy inwentarz, jedzenie, przyprawy.
W Bangkoku mamy prawie 5 dni – dużo zważywszy, że często turyści przyjeżdżają tutaj na 2-3 dni traktując to miasto jako punkt tranzytowy. Znamy już większość głównych atrakcji w mieście – to tutaj zaczynaliśmy naszą przygodę z Azją. Oczywiście mamy dość długą listę dodatkowych miejsc do zobaczenia – na czele z (podlinkować do artykułów o tym) opuszczonym wieżowcem, wyspą z drugiej strony rzeki, jednym z kilku pływających marketów, walki Muay Thai. Koniec końców nie udaje się nam zobaczyć niczego z tej listy. Spotykamy się za to z mamą 6 letniej Welmy, które to poznaliśmy w Malezji oraz z Tammy, z którą podróżowaliśmy kawałek w Laosie, a później spotkaliśmy ją jeszcze kilka razy w czasie podróży między innymi na Penangu czy w Wientianie.
Czas leci bardzo szybko. Ostatnie padthaie (przez 5 dni zjedliśmy ich chyba z 10), ostatnie przejażdżki tuk tukiem, ostatnie zakupy. Na zakupy udajemy się do Chatuchak Market gdzie można kupić wszystko. Skarpetki, ciuchy, figurki, garnki – wszystko dla turystów i nie tylko. Taka krakowska tandeta tylko objętościowo pomnożona pewnie przez 10 razy. Oczywiście jak w takich miejscach pełno złodziei o czym przypominają, co krok tabliczki z informacją, żeby trzymać dobrze swój portfel.
Ostatnie zakupy (głównie przyprawy, owoce) kupujemy na bazarze obok centrum kongresowego. Klimatem przypomina wszystkie inne bazary – żywe kaczki patrzą, na te które przed godziną czy dwoma zakończyły swój żywot, mnóstwo przypraw, owoców, warzyw, ziół – wszystkiego całe zatrzęsienie. Mijamy gościa, który wiezie chyba z 100 litrowy baniak pełen ryb. Oczywiście te, które jeszcze żyją na wpół martwe łapią jeszcze ostatnie resztki powietrza. Obok żółwie, owoce morza – jedne żywe, drugie już rzucone na pastwę much, które sprzedawca leniwie usiłuje odgonić. Ludzie pracują tutaj 24 godziny na dobę. Nie dziwi widok śpiącej kobiety, czy pana oglądającego telewizje obok swojego straganu. Bazar to serce Azji – powoli nadgryzane przez handlowe galerie, ale ciągle trzymające się całkiem dobrze.
W porównaniu z tym miejscem Khao San Road, leżący Budda czy pałac królewski to ułuda – prawdziwe życie wydaje się tętnić właśnie tutaj.
Mamy też szczęście, bo na koniec udaje się nam znaleźć najfajniejszy hostel w jakim mieliśmy szczęście przebywać przez ostatnie 5 miesięcy – TT Hostel umila nam ostatnie dni. Mimo, że nie mamy z nimi umowy to polecamy z całego serca.
Szóstego dnia jedziemy taksówką na lotnisko – na nim widzimy najdłuższą na świecie kolejkę do odprawy (na szczęście z Aleksem udaje sie nam przejsć bocznym wejściem), wsiadamy na pokład Eurowings i po 12 godzinach lądujemy w Kolonii. To już tylko rzut beretem do domu mamy Natalii, który na kilka dni stał się dla nas ciepłym schronieniem.
Kontrast między Azją a Europą (tutaj Holandią) jest niewyobrażalny. Przystrzyżone równiutko trawniczki, czyściutki ryneczek czy wypielęgnowane ścieżki rowerowe, kanały – w dużym skrócie można powiedzieć, że jest to zaprzeczeniem ruchliwej, biegnącej, pracującej w pocie czoła często przez 24 godziny na dobę Azji.
Wszystko jest tutaj takie znane, takie przewidywalne poukładane. Oczywiście do wszystkiego trzeba się powoli przyzwyczaić – nawet błahe rzeczy jak zjedzenie sera czy pieczywa z ziarnami cieszą.
Można się zastanawiać gdzie teraz byłaby Kambodża, Wietnam czy inne państwa Azji gdyby nie lata kolonizacji? Czy Holendrzy, Hiszpanie, Anglicy czy Francuzi byliby tutaj gdzie są gdyby nie kolonialne grabierze i łupienie często bezbronnych krajów? To pytania bez odpowiedzi, które zadawaliśmy sobie pewnie przez większą część podróży – kolonializm odciska się piętnem na historii Azji, Ameryki Południowej czy innych krajów świata.
W Polsce lądujemy 17 lipca. To najbardziej lubimy w podróży – radość z powrotu nawet jeżeli już po kilku dniach mamy dość politycznej telewizji, wojenek pis-po i tego jak mentalność skłóconych politycznych dziadów wchodzi mimochodem na nowo do naszego życia. To wszystko nie ma znaczenia – Polska szczególnie w środku lata jest piękna .