Kuala Lumpur
Z Cameron Highlands bierzemy rano autobus do Kuala Lumpur. Jak to do stolicy – autobusów jedzie dość dużo, ale z racji, że sporo ludzi wraca do stolicy z weekendu majowego to udaje się nam kupić ostatnie 2 miejsca. Przystanek autobusów dalekobieżnych jest ok 10 minut od naszego hostelu to robimy sobie spacer i na stację udajemy się pieszo. Docieramy po 5 godzinach późnym południem na stację, a stamtąd taksówką do China Town – bo tam jest zlokalizowany nasz hostel. O hostelu parę słów, bo Travelers Hub to jedno z miejsc gdzie czuliśmy się naprawdę dobrze. Taras na dachu gdzie można było w spokoju popracować i zjeść śniadanie, pokój z drabiną i oknem – małe rzeczy, a cieszą. Mimo, że hostel jest duży – to panowała w nim dobra atmosfera, którą tworzyła filipińsko-libańsko i kto wie jeszcze jaka załoga.
KL jest zdecydowanie inne niż kolonialne Georg Town czy niewielkie Cameron Highlands. To jedno z największych miast Azji południowo wschodniej – miejsce z którego można złapać samolot w każde miejsce, tętniące życiem, ruchliwe miasto, w którym można znaleźć wszystko.
Pierwszego dnia wybieramy się na Merdeka Square – plac niepodległości, z którego widać fajnie kontrast pomiędzy wielkimi skyscraperami na czele z bliźniaczymi wieżami Petronas Towers oraz starą zabudową kolonialną, której wysuwa się katedra i meczet Masid Jamek.
Petronas Towers
Mimo, że miasto jest ogromne to jakoś nie czuje się tego tak bardzo. Sporo terenów zielonych, parki skwery. Sprawnie działające metro pozwala dojechać szybko i bez problemów w każde miejsce. W ciągu następnych dni wybieramy się w okolicę Petronas Towers. Trzeba przyznać, że to miejsce robi wrażenie. Oczywiście galeria na galerii i biurowiec na biurowcu, ale widok pokazu świateł na tle fontann sprawił, że naprawdę zaniemówiliśmy. Na petronas towers można wyjechać co kosztuje ok 100 zł. Zdecydowaliśmy się na opcję B czyli wjazd na oddalony od wież sky bar, gdzie z 34 piętra rozciąga się panorama na całą dzielnicę. To co najbardziej się podoba to wizja miasta. Całkiem przypadkowo wchodzimy do muzeum przy placu niepodległości, które pokazuje wizję na najbliższe 5-10 lat. Nowe budynki, inwestycje, parki – 100 000 nowych drzew w planach! Słowem wszystko co będzie powstawało w najbliższym czasie. Wszystko naniesione na wielką makietę pokazane podczas kilkuminutowego show. Chciałbym zobaczyć taką spójną wizję, dla któregoś z polskich miast w dodatku tak fajnie zakomunikowaną.
Batu Caves
W kolejne dni wędrujemy po chińskiej dzielnicy i okolicach, idziemy do ogrodu botanicznego oraz odkrywamy bardziej zwyczajne miejsca – takie jak basen czy chińska herbaciarnia.
Oczywiście udajemy się też do Batu Caves – oddalona od miasta świątynia hindusko-buddyjska. Wszędzie pełno małp. Kradną wszystko – trzeba uważać na torby, plecaki. Jedna z nich kradnie Aleksowi z ręki loda – jakie było jego zdziwienie kiedy małpa najpierw na niego patrzyła, a później zwinnie skoczyła i uciekła z lodem. Wchodzimy jeszcze na godzinną przechadzkę do ciemnej jaskini gdzie pani przewodnik opowiada o tym co i jak żyje w tych jaskiniach. Wszystkie zwierzęta żyją dzięki… kupkom nietoperzy co wprawia w zachwyt Aleksa. Swoją drogą zaskakujące jest to jak wiele 4 latek rozumie i jakie pamięta detale. Pan buddah, allach czy Panie z zakrytymi twarzami, świątynki i kościoły, w których trzeba i nie trzeba ściągać butów – mała główka koduje to wszystko i często w odpowiednim momencie zadaje ciekawe pytanie albo stwierdza, że tutaj już byliśmy albo to jest podobne do tego czy tamtego czym wprowadza nas w lekki szok.
Kuchnia indyjska
KL to także jedzenie – duże skupisko Hindusów sprawia, że kuchnia indyjska jest tutaj różnorodna. Mamy swoją knajpę, do której chodzimy prawie codziennie nawet poznajemy managera -właściciela, który w KL jest już 8 lat. Jedzenie cudowne – pełne smaków, przypraw. Coś wspaniałego. Chyba po powrocie trzeba będzie zacząć planować podróż do Indii.