Z Quito przenieśliśmy się (w sumie to pisząc tego posta jesteśmy już w Cuenca – cudowne miasto) bardziej na południe do „Ekwadorskiego Zakopanego” – Baños de Agua Santa. Trzeba przyznać, że różnica jest znacząca. Banos to mniej niż 20 tys mieszkańców żyjących głównie z piękna gór i turystów. Trzeba przyznać, że góry robią wrażenie. Miasteczko położone w dolinie otoczone liczącymi ponad 4000 m górami o stromych zboczach – na czele z wulkanem Tungurahua – 5023 m.
Banos postanowiliśmy poznać lokując się z dala gwaru hostelów w położonym o ok kilometr od centrum domu prowadzonym przez Miguela. Kiedy Miguel podjechał po nas na dworzec autobusowy trochę się przestraszyliśmy – lekko zdezelowana toyota, dom na totalnym uboczu nad stromym pewnie 50 m zboczem kanionu, gdzie wieczorem można było posłuchać koncertu żab. Ogólnie – dom trochę zaniedbany – Natalii przeszkadzały mocno muchy w kuchni i brak podstawowych sprzętów. Jednak miał sporo zalet – internet działał całkiem sprawnie, dla Aleksa znalazło się duże auto zrobione z drewna i 2 psy.
Co zobaczyliśmy w Banos? Przede wszystkim wodospady – jest ich naprawdę sporo i żeby zobaczyć kilka z nich udaliśmy się Chivą (taki autobusik turystyczny bardziej przypominający ciężarówkę z ławkami i głośną muzyką) na 3 godzinną wycieczkę. Trzeba przyznać, że wodospady wyglądają naprawdę świetnie. Dodatkowo jak to w takich miejscach – każdy próbuje coś sprzedać tutaj była to np możliwość skoku z mostu na bungie lub przejażdżka na linie nad kanionem (ok 30 sek – jedyne 10 dolarów tzw. canoying ). Finałem było zejście do ujścia rzeki, do której spływał jeden z wodospadów. Przewodnik poinformował, że kobiety w ciąży i osoby o słabej kondycji powinny sobie zejście (oczywiście dodatkowo płatne – 1 USD 🙂 ) darować. My pomyśleliśmy, że damy radę – nie powiem, że był to błąd, aczkolwiek niesienie Aleksa przez pół drogi mocno nas zmęczyło.
W Banos można też zobaczyć katedrę, do której pielgrzymują Ekwadorczycy z całej prowincji (ponoć woda w niej ma uzdrawiającą moc – kto wie) .
W niedzielę wybraliśmy się autobusem na jedną z głównych atrakcji – usytuowaną na zboczach góry huśtawkę i domek na drzewie (Casa de Arbol – swoją drogą świetny przykład jak pomysłowy właściciel działki na zboczu górskim może trzepać kasę – wstęp kosztuje 1 dolara, u góry prowizoryczna kuchnia, do tego autobusy, które muszą tam dowieść ludzi – jednym słowem coś z niczego). Widok piękny – naprawdę można się zakochać w tych ekwadorskich Andach.
We wtorek (zostaliśmy w Banos dzień dłużej niż planowaliśmy) wyruszyliśmy do Riobamby. Zapamiętamy ją głównie z tego, że… przy wysiadaniu z autobusu zostawiliśmy mały plecaczek Aleksa z zabawkami. Mimo, że jak tylko weszliśmy do hotelu to od razu wziąłem taksówkę i pojechałem na dworzec to plecaczek jak można się domyślać zmienił już w tym czasie swojego właściciela. Może padł łupem kierowcy? A może wzięła go jakaś Indianka dla swoich dzieci? Tego raczej się nie dowiemy. Aleks zrozumiał, że plecaczka nie ma, że wszystkie zabawki już do nas nie wrócą. Gorzej było z Natalią – chociaż po dwóch dniach i ona zrozumiała, że nic takiego się nie stało.
Riobamba – cóż nie zachwyciła nas. Nie udaliśmy się na najwyższy wulkan Ekwadoru Chimborazo, nie udało się nam kupić biletów na pociąg (trzeba zaznaczyć, że w Ekwadorze podobnie jak w Kolumbii pociągi należą do rzadkości – to raczej taka turystyczna ciekawostka do podziwiania widoków niż środek transportu) do słynnego Nariz del Diablo – chodziliśmy głównie po centrum szukając czegoś bez mięsa (ponoć ktoś słyszał o wegetariańskich restauracjach, aczkolwiek takich nie znaleźliśmy) i rozmawiając z niezwykle miłym recepcjonistą hotelu (dla odmiany niezbyt fajnego).
Widać, że żyje się tutaj spokojniej – chociaż trzeba też przyznać, że oprócz kilku ulic w centrum, katedry i bazyliki to miasto nie prezentuje się zbyt szczególnie. Może to przez plecaczek, ale raczej nie zostaniemy fanami Riobamby – chociaż trzeba przyznać, że nazwa bardzo mi się spodobała i kiedy tylko zobaczyłem to miasto na mapie Ekwadoru wiedziałem, że muszę tam się pojawić.
Z Riobamby udaliśmy się do Cuenci – jedyne 6 godzin autobusem za 6 USD nad wielkimi przepaściami. Kierowca jechał tak, że Natalie rozbolał brzuch ze strachu, a stara Indianka, która wsiadła w połowie drogi po 10 min puściła obfitego pawia (całe szczęście, że do reklamówki, bo dalsza droga mogła być katorgą). Cuenca to zupełnie inna bajka – inna bajka w sam raz na inny post.