Posted from Popayan, Cauca Department, Colombia.
2 miesiące zleciały jak z bata strzelił. Czas powoli kierować się w stronę domu. Jako że zawędrowaliśmy aż do Ekwadoru powoli kierujemy się w stronę miejsca, z którego zaczęliśmy i skończymy nasz 2,5 miesięczny rekonesans Kolumbii (z ekwadorskim epizodzikiem).
Trzeba przyznać, że Quito przypadło nam do gustu (jedno z pierwszych dwóch miast, których stare miasto zostało wpisane przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa. Drugiem miastem jest.. Kraków :). Mimo wszystko musieliśmy sobie wyznaczyć trasę powrotną. Żeby nie robić wszystkiego w jeden dzień – pewnie by się udało tylko po co – podzieliliśmy sobie to na krótsze etapy. Pierwszy przystanek – Otavalo – zaledwie po dwóch i pół godzinie jazdy z Quito (koszt – 2 dolary od osoby. W Ekwadorze obowiązuje mniej więcej niepisany przelicznik – jedna godzina jazdy autobusem = 1 dolar).
Otavalo to małe miasteczko (małe to ok 100 000 mieszkańców :)) słynne przede wszystkim z tego, że posiada ponoć największy targ z rękodziełem w całym Ekwadorze (niektórzy twierdzą, że w całej Ameryce Południowej, ale nie szedłbym aż tak daleko). Najlepsze targi są w weekendy kiedy zjeżdżają się sprzedawcy z okolic – ponoć żadna ulica miasta jest wtedy zajęta. My byliśmy w środę. Targ robi wrażenie – można się na nim zgubić, pooglądać tkane ręcznie dywany, tkaniny, dziergane czapki, szaliki i tony innych towarów. Oczywiście także tutaj widać potężną rękę globalizacji – przykładowo ręcznie robione czapki z angry birds albo hallo kity. W Otavalo całkowicie przez przypadek natchnęliśmy się na obchody święta słońca – Inti Raymi. Święto przypada na 24 lipca aczkolwiek w Otavalo celebracje trwają przez cały tydzień. Święto słońca to jedno z najważniejszych świąt w całym imperium Inków. Oczywiście po przybyciu Hiszpanów zostało zakazane jako pogańskie święto – mimo wszystko jak widać ma się dobrze i jest ważnym elementem kultury mieszkańców Andów. My natrafiliśmy tak jak pisałem – przypadkiem, o święcie wiedzieliśmy z kalendarza – o tym, że obchodzi się je hucznie w Otavalo – nie wiedzieliśmy. Przechodziliśmy obok pewnej ulicy i zaciekawiło nas poruszenie – zapytaliśmy o co chodzi, okazało się, że to procesja do centralnego punktu miasta. Każdy ubrany w specjalne stroje, ze specjalnymi instrumentami (oprócz wielkich głośników wiezionych na jeapach). Obchody święta zostały trochę popsute przez 1. Pogodę – rzęsisty deszcz uniemożliwiał zabawę na głównym placu, 2. Mistrzostwa i ostatni mecz Ekwadoru z Francją. Po remisie Ekwador pożegnał się z Mundialem co napełniło sporą część mieszkańców wielkim smutkiem, gdyż tutaj wszyscy żyją tą imprezą.
Ipiales
Z Otavalo złapaliśmy bussetę (z miejscami stojącymi, tudzież siedzącymi na podłodze) do Tulcan – stolicy prowincji Carchi – miasteczka położonego przy samej granicy. Droga do Tulcan mimo, że liczy z Quito niecałe 250 km, wiedzie przez Andy i pełna jest serpentyn, podjazdów i zjazdów – co powoduje, że na jej pokonanie trzeba zarezerwować ok 3,5 godzin (ok 3,5 dolara). Z Tulcan szybko złapaliśmy taksówkę do granicy (3,5 dolara) i po szybkich, bezproblemowych odprawach paszportowych byliśmy po stronie kolumbijskiej. Generalnie – mieliśmy wrażenie (może to tylko wrażenie), że nikt specjalnie nie przejmuje się granicą. Można iść do odprawy celnej, ale jeżeli przeszlibyśmy przez most dzielący oba kraje i złapali taksówkę to oprócz problemów późniejszych z wyjazdem z Kolumbii raczej nie spotkałoby nas nic niemiłego – nikt nie sprawdzał pieczątek przy wyjeździe Ekwadoru i wjeździe do Kolumbii. Trasę do Ipiales pokonaliśmy w kolejnej taksówce (4 dolary). Ipiales – widzieliśmy tylko z perspektywy dworca i małej knajpki, w której posililiśmy się przed ostatnim etapem tego dnia – dwugodzinną podróżą do Pasto. Ponoć Pasto jest dużo ciekawszym miasteczkiem niż przygraniczne Ipiales, stąd z braku czasu postanowiliśmy udać się bezpośrednio do Pasto (autobus 2 godziny 7 000 peso kolumbijskich).
Po całym dniu ostatnią taksówką dojechaliśmy do hostelu. W sumie ta przeprawa kosztowała nas sporo wysiłku i ponad 9 godzin w różnych środkach transportu.
Pasto
Z czym będzie nam się kojarzyć Pasto? Przede wszystkim z 4 kwestiami:
1. Hostel Koala Inn – ok 2 min od centralnego placu leży sobie hostel Koala Inn – jedyny budget hostel w Pasto. Klimat swój ma – chociaż wydaje się, że przez dobrych kilkanaście lat nie zostało w nim nic zmienione. Mimo wszystko bardzo pomocni właściciele (przyjęli nas drugi raz o 12 w nocy 🙂 rekompensują te małe niedogodności. Miasteczko jest niewielkie – oprócz wspomnianego Plaza de Narino (Narino to jedno z plemion indiańskich, które zamieszkiwały te tereny, obecnie nazwa regionu) można zobaczyć 2 ciekawe kościoły, muzeum złota i to w sumie tyle. Więcej ciekawych rzeczy jest w niedalekiej okolicy – na którą nie mieliśmy czasu.
2. Dworzec Autobusowy. Chcieliśmy w Pasto zostać jeden dzień – tak żeby w nocy przez 6 godzin dojechać spokojnie do Popayan. Jednak przez święto, które ma miejsce 1 lipca (święto Serca Pana Jezusa) wszyscy Kolumbijczycy gdzieś wyjeżdżają, przez co niemożliwe okazało się kupienie biletów. Klimat dość śmieszny – przypominający trochę problemy PKP podczas Świąt czy Majówki – oczywiście nam z całymi naszymi bagażami i Aleksem do śmiechu nie było. Każda firma obiecuje, że może podstawić dodatkowy autobus. Co kilka chwil przy jednym okienku zaczyna się kotłować – może będą coś mieli – myślą wszyscy, po czym okazuje się, że to bujda i autobusu nie będzie. Po 4-5 takich fałszywych alarmach odpuszczamy i wracamy do hostelu.
3. Wygrana i awans Kolumbii do ćwierćfinału Mundialu. Mieliśmy oglądać mecz w Popayan – los zadecydował. że obejrzeliśmy w Pasto. Przed meczem – podniecenie, wszyscy biegną żeby znaleźć gdzieś jakiś telewizor. W trakcie meczu – grobowa cisza na ulicach. Praktycznie brak jakichkolwiek ludzi. Wszyscy oglądają w skupieniu przerywanym co jakiś czas okrzykami radości – Kolumbia gra naprawdę dobrą piłkę i miejmy nadzieje, że w piątek uda się wyeliminować Brazylijczyków. Po bramkach – szaleństwo. Po ostatnim gwizdku – szaleństwo do potęgi. Oczywiście klaksony, wuwuzele etc. (baliśmy się, że nasz autobus o 22:30 nie odjedzie, albo przez euforie taksówkarzy nie uda się nam dojechać do dworca . Na szczęście udało się.
4. Rozwikłaniem zagadki PocoYo (ulubionej zabawki Aleksa). Dowiedzieliśmy się, że 2 zabawki (małe ludziki, które roboczo nazywaliśmy Stworami) są postaciami z bajki. Bajka nazywa się PocoYo – nie muszę mówić, że Aleks z miejsca stał się jej wielkim fanem.
5. Ze świetną wegetariańską restauracją Gira el Sol – Aleks siedział zadowolony za kasą i jadł obiad, koktajl ViveMil (owoc guanábana – po polsku Flaszowiec miękkociernisty, mleko sojowe, brzoskwinie i jeszcze kilka innych, podobno jedna szklanka zastępuje 7 kg mięsa jeśli chodzi o proteiny) i deser – byliśmy bardzo zdziwieni, ponieważ od nas nie chce w ogóle jeść. Właściciel restauracji poopowiadał nam o tym jak wychował 4 córki na diecie wegetariańskiej, oszukiwał je zawijając zdrowe, ręcznie robione cukierki w papierki od znanych łakoci.
Popayan
O 4:30 dojeżdżamy do Popayan – białego miasteczka, o którym więcej w kolejnym poście.