Trang i Hat Yai
Po rajskich wyspach przyszedł czas na zwyczajne południe Tajlandii. Malezja nie była w naszych planach przed wyjazdem, ale zmieniliśmy zdanie – byliśmy już całkiem blisko granicy. Z wysp w Tajlandii najlepiej było jechać przez tajskie miasta Trang i Hat yai. Chcieliśmy zostać w Hat Yai do Świąt (w końcu zostaliśmy do poniedziałku wielkanocnego) i zobaczyć jak Tajowie świętują Nowy Tajski Rok.
Trang
Zacznijmy od Trang – z pięknej wyspy Koh Mook łapiemy prom wraz z busem – za 200 tajskich batów i docieramy do miasta. Po ponad tygodniu na wyspach czysty, duży pokój z klimatyzacją jest jak zbawienie. Żadnych komarów, piasku – nic tylko się cieszyć. Miasto jest… zwyczajne. Znajdujemy szybko dobrą wegetariańską restaurację gdzie za 40 batów możemy zjeść przepyszny posiłek. Palce lizać. Oprócz tego można by powiedzieć nic ciekawego. Ale właśnie to jest zazwyczaj najciekawsze – przyglądać się jak ludzie żyją. Z dala od turystycznych spotów, z dala od masowych miejsc typu Koh Phi Phi. Jest tutaj może trochę brudniej i szarzej, ale widać prawdziwe życie. Szybko mijają nam 2 dni. Trzeciego żegnamy się po raz drugi z Piotrkiem i Agatą, którzy lecą już do Polski. Sporo tutaj pracujemy. Z atrakcji główną jest nocny bazar – oczywiście dostarcza wielu wrażeń. Ogólnie bazary to esencja Azji. Wydaje mi się, że powoli są może nie wypierane, nadgryzane przez centra handlowe, ale bronią się z całych sił. Tutaj za kilkanaście złotych możesz zjeść do syta, ubrać się, wypić pyszny sok. Mnie najbardziej fascynują sprzedawcy, kucharze. Ich perfekcja ruchów – każdy ruch osoby w takim straganie jest dopracowany. Pan robiący roti rusza się tak jak by robił to instynktownie – pewnie od 20 lat robi to samo więc dochodzi do prawdziwej finezji. Można siąść i przez godzinę patrzyć na taki spektakl. Oczywiście z Aleksem jest to nie do końca możliwe.
Hat Yai
Z Trangu w czwartek łapiemy autobusik albo raczej takiego małego busika i jedziemy do Hat Yai. Tutaj też turystów dużo mniej – szczególnie tych europejskich, bo Malezyjscy są widoczni i widać to też w cenach. To tutaj mamy okazję zobaczyć tajski nowy rok – trochę podobny do śmingusa dyngusa – tylko tutaj oprócz wody ludzie smarują się też jakąś lepką białą mazią (na szczęście ładnie pachnącą). Oprócz polewania koncerty, wódeczka na ulicy – zabawa dość konkretna. Nawet my zostajemy dość dobrze oblani pierwszego dnia. W sobotę z racji wolnego dnia jedziemy po południu do parku zobaczyć posąg buddy i panoramę miasta.
Zabawnie jest w sobotę – zamiast dotrzeć na pływający market z warzywami i owocami Natalia tak dogaduje się z kierowcą, że… lądujemy w mieście obok – Songkhla. Ale i tak chcieliśmy tam jechać więc cieszymy się ze spontanicznej zmiany planów. Miasto ma dostęp do oceanu wiec szybka wizyta na plaży i obiad w przypadkowej, jak się okazuje świetnej knajpce. Leniwa sobota.
W niedziele jeździmy po mieście, ale przede wszystkim obdzwaniamy rodzinę z Polski i jemy śniadanie wielkanocne – żurek z torebki, jajko kupione w 7 eleven i do tego 3 kupione w cukierni ciasta – śniadanie mistrzów.
Zapomniałbym – w piątek nasz dobytek powiększa się o koszulkę Lewandowskiego (nie prawdziwą, bo chodzi o koszulkę z numerem 9 – ma numer więc wszystko się zgadza). Przez 2 tygodnie będziemy mieli spokój, bo Aleks nie chce niczego innego założyć na siebie. Chyba najlepiej wydane 8 zł na całym wyjeździe :).
W poniedziałek pakujemy się do busa i jedziemy do Georgetown. Żegnaj Tajlandio. Witaj Malezjo.