Luang Prabang
Po spływie Mekongiem, o którym pisaliśmy w poprzednim poście, dotarliśmy do Luang Prabang. Miasto wygląda jakoś znajomo. Jest ładne i klimatyczne. Od 1995 jest na liście UNESCO i da się to wyczuć – wszędzie czysto, schludnie. Pokolonialna niska zabudowa, balkony i malownicze położenie – między płynącym Mekongiem, a rzeką, która do niego wpada – Nam Khan, z bambusowymi mostami, knajpkami i barami. A w tej utopii (tak też nazywa się bar położony malowniczo nad rzeką, który wszyscy polecają – i mają rację) my próbujemy się odnaleźć. Niestety już w niedziele musieliśmy szukać lekarza, bo Aleks nie czuł się ciągle najlepiej (tak łagodnie mówiąc).
To zawsze najgorszy moment podróży – telefon do ubezpieczyciela, czekanie na wizytę, a końcu w poniedziałek udajemy się do miejskiego szpitala, obok którego fundacja Lao Friends prowadzi oddział dziecięcy. Zobaczyliśmy mnóstwo dzieci z różnymi chorobami, a między nimi lekarzy w większości z Europy. Fundacja ma na celu opiekę nad dziećmi i naukę młodych laotańskich lekarzy. Zostaliśmy przyjęci dosyć szybko, ale ogólnie spędziliśmy w szpitalu ponad 3 godziny – po zdiagnozowaniu zatrucia pokarmowego Aleks dostał magiczne lekarstwo przeciwwymiotne, a potem co 10 minut musiał pić 40 ml przygotowanego płynu z elektrolitami, a my pół dnia obserwowaliśmy jak wygląda leczenie dzieci w Laosie.
Lewandowski / Messi
Po wyjściu ze szpitala Aleks czuł się jak nowo narodzony i poprosił o to żeby kupić mu piłkę, bo chce być Lewandowskim albo Messim (jeszcze sam nie wie). Na targu znaleźliśmy idealną piłkę i od tego czasu Aleks ma nową miłość – po 3-4 godziny dziennie kopie, odbija, kozłuje – innymi słowy mamy co robić.
Laos zaczął się dla nas nieciekawie, ale już jestem całkiem dobrze (żartowaliśmy, że to przez Chinkę z Nowego Jorku, którą poznaliśmy na granicy tajsko – laotańskiej – opowiedziała nam swoją historię kiedy to w Bangkoku zatrzymał ją na ulicy szaman i powiedział, że ktoś rzucił na nią klątwę – powiedziała, że od tego czasu ma ciągle pecha – śmialiśmy się razem z nią, że teraz ten pech przeszedł na nas).
Dzień za dniem
W Luang Prabang dni mijały spokojnie. Pracowaliśmy, spacerowaliśmy, jedliśmy, bawiliśmy się LEGO, uczyliśmy literek (każdy dzień ma swoją literkę, dziś jest dzień literki F). Pół dnia pracuje Natalia, pół ja – w kawiarniach na starym mieście. Przed południem udajemy się do świątyń, które zbudowane są w innym stylu niż te tajskie. Wychodzimy na górę, z której rozpościera się piękny widok na całe miasto. Wieczorami obserwujemy jak wyglądają miejskie bazary, znajdujemy miejsce, w którym za 6-7 zł można zjeść mnóstwo wegetariańskiego żarcia.
Wszystko zwalnia. Laos okrzyknięty jest przez turystów jako kraj ludzi leniwych (na FB dostaliśmy pytanie czy jesteśmy już w kraju ludzi spod znaku leniwca :)). To czuje się na każdym kroku. Ludzie się nie spieszą, śpią gdzie popadnie (hitem są kierowcy tuktuków, którzy rozwieszają hamak w tuktuku), wszystko idzie powoli, co w sumie nam nie przeszkadza. Pogoda zresztą nie zachęca do szybkiej pracy czy nawet szybkiego chodzenia. Widać, że tutaj komunistyczne czy się stoi czy się leży 150 się należy musiało trafić na podatny grunt i Laotańczycy wprowadzają to w życie.
Z drugiej strony ludzie wydają się szczęśliwi – my także już pierwszego dnia mamy szczęście – zostajemy milionerami. Oczywiście chodzi o to, że 50 zł to ok 100 000 kipów czyli wypłacając 300 dolarów dostajemy ponad 2 miliony kipów – kasa jednak idzie jednak dużo szybciej niż w Tajlandii. Jedzenie jest droższe (a może niedostatecznie się targujemy?).
Wycieczki dookoła Luang Prabang
Jak wcześniej wynajmujemy skuter – tutaj kosztuje to już 100 000 kipów za dzień (czyli ok 50 zł). Pierwszego dnia jedziemy do jaskini (podać nazwę) ok 20 km od miasta. Obiad jemy sprawdzonym sposobem na uniwersytecie gdzie wzbudzamy nielada zainteresowanie. Późnej w 35 stopniowym upale mkniemy do jaskini z posągami buddy. Widać, że cała wioska z niej żyje – przed wjazdem parking (3000 kipów), później przeprawa przez Mekong (13 000) a na koniec wstęp (20 000). Po drodze zahaczamy jeszcze o wioskę słynącą z produkcji ryżowej whisky. Na każdym straganie oczywiście degustacja – leją po pół kieliszka każdego z win czy whisky. Po 4 zaczynam już dziękować, bo obawiam się czy będę w stanie prowadzić skuter.
Kuang Si Falls
Drugi dzień to wodospady – Kuang Si Falls – znowu ok 30-35 km od miasta. Mkniemy, zatrzymujemy się co pół godziny – dojeżdżamy i naprawdę świetnie to wygląda. Rajsko – czysto. Oczywiście nie odpuszczamy okazji żeby w takiej scenerii wykąpać się, co daje nam drugie życie. Oglądamy jeszcze niedźwiedzie – które są zabijane i ich populacja się niebezpiecznie kurczy z powodu żółci, którą ludzie wykorzystują w celach medycznych… Przykre, że XXI wiek, a ciągle ludzie wierzą w takie rzeczy – dobrze, że nie wierzą, że np. skóra z Europejczyka ma właściwości lecznicze, bo mogłoby się tam zrobić nieciekawie.
Ostatniego dnia idziemy jeszcze do muzeum gdzie wokół eksponatów znajdujemy… prezent z polski – kopię miecza koronacyjnego – widać, że komunistyczny Laos żył w przyjaźni z PRL.
W sobotę po całym tygodniu pakujemy się w nocny autobus do stolicy Wientian. Sleeping bus to też ciekawe doświadczenie – 3 rzędy łóżek. Każdy dostaje swoje i do spania. Co 3 godziny przystanek na toaletę i po 11 godzinach docieramy do stolicy.