Od zawsze staram się odwiedzić stadiony miast, do których jeżdżę, obejrzeć muzeum klubowe, a jeżeli mam taką okazję obejrzeć mecz na żywo. Nie inaczej było (ciągle jest, bo dzisiaj idę na mecz nr 2) w przypadku Kolumbii. W Bogocie nie było okazji udać się na tamtejszy stadion, ale w Medellin mieszkamy 2 minuty od stadionu – a raczej całego kompleksu sportowego, gdzie codziennie Natalia chodzi z Aleksem na przedpołudniowy spacer, więc gdy dowiedziałem się od portiera (uwaga Portero to po hiszpańsku bramkarz także ten stojący w bramce na meczach), że drużyna Atletico Nacional Medellin po pierwsze zdobyła tydzień temu mistrzostwo Kolumbii, a po drugie gra w półfinale Pucharu Kolumbii i ćwierćfinale Copa Libertadores (to taki odpowiednik kolumbijskiej Ligi Mistrzów!) już wiedziałem że nie może mnie tam zabraknąć.
Co tu dużo mówić – w dniu meczu nasza dzielnica zmieniła się w morze biało-zielonych ludzi. Śpiewających, grających na bębnach, oczywiście obowiązkowo pijących piwo i przegryzających to pieczonymi zwłokami królika czy świniaka z przydrożnych grilli.
Nie udało mi się kupić biletów na pierwszy mecz, więc starym sprawdzonym sposobem poszedłem w niedzielę o 19.00 czyli 15 min przed meczem pod stadion poszukać szczęścia od tzw. koników.
Dla niezorientowanych – konik (po hiszpańsku revendedor) to osoba, która kupuje bilety wcześniej żeby sprzedać je z zyskiem tym co nie zdążyli ich kupić. Przeważnie 10-15 min przed meczem można wytargować najlepszą cenę, gdyż konik wie, że jeżeli nie sprzeda traci swój wkład, za który kupił bilet. Udało mi się za 30 tys (oryginalna cena – 23 tys) pesos kolumbijskich kupić bilet na trybunę za bramką – po cichu liczyłem, że będzie to tzw. młyn, na którym najbardziej zagorzali kibice dopingują swoją drużynę – niestety młyn był z drugiej strony.
Wcześniej w drodze na stadion patrząc na miny mijanych kibiców (wydawało się, że chcą powiedzieć – gringo dobrze się czujesz? – jak się później okazało szedłem w czerwonej koszulce, a kolor czerwony jest zarezerwowany dla lokalnego rywala Atletico) zdecydowałem się zakupić koszulkę drużyny którą, miałem dopingować.
Oczywiście wszędzie się oczytałem, że na takich meczach dzieją się dantejskie sceny – że to niebezpieczne i że lepiej zamknąć się w domu. Przezornie wybrałem się bez telefonu, portfela, aparatu – przygotowany na ewentualną ucieczkę. Jednak po zakupie koszulki ładnie wtopiłem się w tłum i nie tylko nikt nie chciał zrobić mi krzywdy, ale po golach strzelanych przez National kibice rzucali mi się na szyje i razem cieszyliśmy się z kolejnych bramek.
Mecz zakończył się wygraną naszej drużyny 2:1 i awansem do kolejnej rundy.
Wrażenia – niezapomniane. Po pierwsze reakcje na stadionie są nieporównywalne z meczami w wydaniu europejskim. Bębny, tamburyny, ale przede wszystkim ludzi reagujący z pasją i żywiołowo komentujący każdą decyzję, każdą akcję.
Po drugie, mimo wnikliwej kontroli przy wejściu, nad całą trybuną unosiła się łuna dymu marihuany. Nie wiem jak udawało im się to wnieść , ale charakterystyczny słodki zapach unosił się przez cały mecz.
Po trzecie – sprzedawcy czipsów, coli i innych specjałów. Generalnie – w Kolumbii każdy ma coś do sprzedaży. Od owoców, przez gumy do żucia, czekoladę etc. Kto ma kawałek garażu wieczorem sprzedaje co ma. Nie inaczej było na stadionie – przez cały mecz głośnym okrzykiem: GASEOSA, PAPAS (czyli coś w stylu coli-oranżady czy czipsy) sprzedawcy zachęcali do zakupu oczywiście utrudniając oglądanie meczu.
Po czwarte – rzadko można zobaczyć kogoś z szalikiem za to… w miejsce szalików używają biało-zielonych parasoli 🙂
Co więcej – więcej wkrótce. Dzisiaj idę na mecz nr 2 – ćwierćfinał Copa Libertadores – czyli Ligi Mistrzów Ameryki Południowej . Po przygotowaniach policji widać, że szykuje się prawdziwe święto futbolu!
PS. Zdjęć brak z uwagi że nie zabrałem nawet telefonu – dzisiaj postaram się to poprawić.
Może dzisiaj będzie tak jak na tym filmie 🙂
Przez chwilę poczułem się jakbym był na stadionie 🙂
A z tą czerwoną koszulką to byłeś jak płachta na byka 😉