Posted from Gdynia, Pomeranian Voivodeship, Poland.
Mój Tata zawsze mówi, że człowiek cieszy się z zakupu samochodu dwa razy: w momencie, gdy go kupuje i drugi raz w momencie, gdy go sprzedaje. Podobnie jest z podróżowaniem: cieszysz się gdy planujesz, wyjeżdżasz – wszystko jest nowe, świeże a później… cieszysz się jak wracasz do domu. Czas leci szybko – nowe miasta, nowi ludzie, nowe doświadczenia. Zanim się odwróciliśmy minęło ponad 2,5 miesiąca, nasza podróż zatoczyła koło i po 12 godzinnej nocnej podróży z Popayan, znowu pojawiliśmy się w stolicy Kolumbii – Bogocie.
Miło znowu przejść się tymi uliczkami, od których zaczęła się nasza wyprawa. Fajnie znowu stanąć w blasku zachodzącego słońca na głównym placu miasta, patrząc jak pomnik Bolivara okrywa się powoli mrokiem, wśród dzieci biegających za piłką, wśród sprzedawców gum do żucia i waty cukrowej. Miło przejść się znowu carrera septima, poczuć tę atmosferę wielkiego 7 milionowego miasta, która tak bardzo przerażała nas po samym przylocie. Bogota ma coś w sobie – nie wiem jak to nazwać, jednak jest inna niż wszystkie miasta Kolumbii. Czy jest fajna – we mnie budzi sprzeczne uczucia – przeraża i budzi podziw w jednym momencie.
Zatrzymaliśmy się w starym mieście – w dzielnicy La Candelaria – w starym hostelu Musicology. Hostel przypomina muzeum – mimo mocnej wilgoci w pokojach, braku okien w większości pokoi czy niskiej temperaturze (wszyscy chodzili w swetrach i szalach) robi miłe wrażenie. Jest to typowe miejsce gdzie można spotkać ciekawych ludzi, tanio się przespać i korzystać z uroków mieszkania w bezpiecznej i pięknej dzielnicy pełnej kolonialnej zabudowy. W Bogocie mieliśmy ostatnie 3 dni – zleciały bardzo szybko na ostatnich zakupach, spacerach i wizycie w legendarnym muzeum złota (Museo del Oro). Muzeum robi wrażenie – można się przyglądać misternie zdobionym figurkom i tonom złota. Za każdym razem jak widzę technologię i relikty po cywilizacjach i plemionach, które zamieszkiwały te ziemie (i nie chodzi mi tylko o Inków) to zastanawiam się – jakim cudem garstka hiszpanów, wymęczona długą podróżą mogła praktycznie bez walki podbić te ziemie, zniewolić ludzi z takimi technologiami i wprowadzić tutaj swoje rządy? Jak to możliwe – nie wiem.
W dzień przed wylotem przejechaliśmy się jeszcze taksówką do dzielnicy północnej – Zona Rosa. I jakie zdziwienie – tutaj mieszkają inni ludzie. Naprawdę – na ulicach mimo, że czuć lekki powiew kolumbii to czuliśmy się z grubsza jak w dużych europejskich miastach: galerie handlowe, jeszcze wyższe ceny, ludzie ubrani w stylu całkowicie odmiennym od tego co widzieliśmy w centrum historycznym miasta. Tutaj żyje się lepiej – mówi taksówkarz. Jest spokojnie, jest czysto. Po tym co widzieliśmy możemy się pod tym podpisać – ale czy dzielnica nie zatraca gdzieś swojego latynoskiego temperamentu? Dla mnie niestety jest to kolejny przykład globalizacji – nieuchronnej, zaborczej, która bez litości połyka kolejne terytoria.
W czwartek (czyli ponad tydzień temu) łapiemy taksówkę na lotnisko. Jako że Natalia nie spakowała dwóch puszek kolumbijskiego piwa, które chcieliśmy wziąć na degustacje do Polski – trzeba było przed odprawą skonsumować dwie puszeczki. Poczułem się jak prawdziwy Polak – na lotnisku ostatnie piwka i do samolotu. W samolocie – po staremu, a raczej „po nowemu”, czyli – wszyscy mają w siedzeniach tablety. Każdy gapi się w jakiś film czy gra w jakąś grę. Niewiele osób coś czyta, prawie nikt ze sobą nie rozmawia – byliśmy lekkim wyjątkiem, gdyż Aleks chciał się zapoznać z roczną kolumbijką o imieniu Cristal (po polsku tyle co szkło 🙂 ) przez co udało się nam zamienić kilka słów z jej rodzicami i babcią.
O 10:20 (czyli 4:20 czasu kolumbijskiego) lądujemy w Madrycie w Barajas. Aleks oczywiście bez problemu znajduje bujający samochodzik (tutaj koszt to już 1-2 euro więc praktycznie 10 razy drożej niż w Kolumbii . Lotnisko dostaje od nas dużego plusa – znajduje się tam duża sala dla dzieci. Naprawdę polecamy – w dodatku jest to bezpłatne – dla dziecka spora atrakcja i miły przerywnik przed kolejnym lotem. W „przedszkolu” znajduje się łazienka z miejscem do przewijania i kąpieli, mały pokój z trzema łóżeczkami do spania, kuchnia. Przy bramkach podczas odprawy stoją takie małe zagrody dla dziecka, gdzie można je spokojnie włożyć bez obawy, że nam ucieknie, gdy będziemy przechodzić przez kontrolę. O 16 wsiadamy do samolotu do Berlina. Lądujemy prawie o 19 . Przystanek Niemcy – Niemcy, które cieszą się na swój sposób z awansu do półfinału mistrzostw świata (po wygranej 1:0 z Francją). Cieszą się to dużo powiedziane – wygląda to tak jak by wszyscy wiedzieli, że awansują i nie robi to na nich dużego wrażenia. Kilka osób coś tam śpiewa, reszta rozmawia, powoli wraca do swoich domów. W porównaniu z radością futbolową w Kolumbii to Niemcy zachowują się jak tak jakby nie miało to dla nich większego znaczenia. Jak by właśnie awansowali do półfinału mistrzostw świata w wyścigach ślimaczków winniczków, a nie w najważniejszym w Europie sporcie. O 20:30 – kompletnie wypruci spotykamy się w mieszkaniu Karoliny i Pablo. Szybka kąpiel i przygotowanie do meczu Brazylia-Kolumbia (niestety Brazylia z pomocą sędziów wygrywa 2:1). (Tak na marginesie – wracającą z Brazylii po porażce w ćwierćfinale reprezentację Kolumbii witało… 120 tys kibiców dziękując za wielkie emocje i wspaniałe chwile. Aż żal, że Kolumbia nie gra dalej.) Kładziemy się i… budzimy się dnia następnego o 13. Wiemy że ciężko będzie się przestawić. Sobotę spędzamy odpoczywając (i oglądając kolejne mecze). W niedzielę wsiadamy do blabla cara (jeżeli ktoś jeszcze nie zna to serwis blablacar.pl umożliwia wyszukanie kierowcy, który jedzie w naszą stronę, dorzucenie się do paliwa i tańszy niż autobus czy pociąg przejazd – polecamy) z Panem Markiem . Pan Marek psuje nam jednak trochę humor, bo zamiast 6 godzin jedziemy 10, na dodatek chce nas dodatkowo skasować – ale czy ma to jakieś znaczenie, gdy czeka na nas czysta pościel, pralka, obiad i mieszkanie, z którego nie będziemy po kilku dniach musieli uciekać :). Nic tak nie smakuje jak powrót po podróży do własnego, spokojnego kąta (i planowanie kolejnego wyjazdu oczywiście).
Reasumując – jesteśmy w domu. 2,5 miesiąca zleciało szybko – może za szybko, ale teraz cieszymy się z lata w Polsce. Wyjeżdżaliśmy z małym Aleksem, który ledwo chodził – wróciliśmy z wojownikiem, który oprócz nowych guzów na głowie ma teraz swoje zdanie i potrafi go dzielnie bronić (płacz, odganianie ręką to jego broń :)) . Co najbardziej podobało się nam w podróży? Za czym będziemy tęsknić napiszemy w kolejnym poście – mini podsumowaniu.
buuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu ;(
nie, zebym nie cieszyla sie, ze wracacie cali i zdorwi, i bogatsi o nowe doswiadczenia, z nowymi perspektywami..ale fajnie sie czytalo, i zdecydowanie cieszyly oko foty – szara(kolorowa) rzeczywistosc poludniowoamerykanska.
:] Pozdrawiam trójke fajterów y wojadżerów
Aga nie bój się – jeszcze będzie co czytać 😉
a co? ktory kierunek wkrotce obierzecie (co za mylace slowo, obrac ze skorki 😉
a tego jeszcze nie wiemy 😉 tyle opcji, że ciężko się zdecydować 😉