Trochę się ostatnio obijaliśmy więc czas nadrabiać zaległości z postami. Z Limy zaraz po świętach ruszyliśmy (nocnym autobusem) do miasta, które polecał nam dziadek Natalii – i jak zwykle miał rację.
Huancayo
Po pełnej gwaru i ludzi Limie mniejsze miasto Huancayo okazało się dobrym wyborem (w sumie prawie 2 razy większe od Gdyni – więc nie takie małe). Zatrzymaliśmy się w spokojnej dzielnicy 20 min autobusem od centrum – Pio Pata, w mieszkaniu wynajętym przez Joleso – który ostatnie 15 lat spędził sprzedając rękodzieło w całym Peru, Boliwii, Argentynie i Brazylii. Trzeba przyznać, że miał sporo do opowiedzenia. Spędziliśmy u niego 8 dni. Generalnie Huancayo to ważny punkt przerzutowy zaopatrujący Lime i okoliczne miasta w warzywa i owoce z okolicznych andyjskich wiosek.
Na pierwszy rzut oka rzuca się fakt że na oko ok 80% budynków jest niedokończonych. Wystają z nich żelazne prenty, na dachach jakieś narzędzia. Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że w prowincji ok 40% ludzi żyje w nędzy i niestety widać to zarówno w mieście jak i w przyległych wioskach. Drugi powód to fakt, że za niedokończone budynki płaci się dużo mniejsze podatki, więc ludzie budują swoje domy po 10-15 lat a miasto wygląda jak w wielkiej ciągłej budowie. Trzeba przyznać, że po 2-3 dniach byliśmy gwiazdami dzielnicy. Wszyscy wiedzieli, że w dzielnicy pojawili się gringo, a Aleks na każdym boisku robił furorę, a Natalia rozdawała nawet autografy.
Podczas jednej z takich rozmów dwie dziewczyny powiedziały nam, że w kościele który oddalony był o jedną ulicę od naszego mieszkania pracuje… 3 księży z Polski. Po krótkim googlawaniu okazało się, że są z diecezji Tarnowskiej. Po mszy podeszliśmy do jednego z nich i okazało się, że był mocno zdziwiony, że ktoś z Polski zawitał do ich parafii – dzięki czemu w niedzielę umówiliśmy się na herbatę. Pracują tutaj od dawna (najstarszy ksiądz już prawie 15 lat) – praca jest ciężka, ludzie biedni, ale jakoś dają radę. Kolejny raz okazało się, że Polaka możesz spotkać praktycznie wszędzie.
Samo miasto oprócz nieziemskich widoków (otoczone jest z każdej strony górami – samo miasto jest na poziomie 3200 m nad poziomem morza) nie jest niczym szczególnym – jak pewnie w każdym peruwiańskim mieście na Plaza de Armas, znajduje się bazylika, dwie główne ulice gdzie kupić i sprzedać można prawie wszystko. Boczne uliczki raczej nie zawierają atrakcji turystycznych – ogólnie nic specjalnego, a jednak siedząc już w Cusco doceniamy coś naprawdę fajnego w Huancayo – jest w 100% naturalne. Tutaj gringo to niecodzienny widok (w Cusco widzimy na każdej ulicy tylu turystów co w Krakowie na rynku), ludzie ubrani w tradycyjne stroje nie robią tego dla pieniędzy żeby cyknąć sobie z kimś fotkę, tylko raczej dlatego, że tak właśnie się ubierają. Nie ma osób które będą wciskały Ci wycieczki w super turystyczne miejsca. Miasto żyje swoim życiem i miło się to obserwuje od środka.
Druga sprawa to ceny. Na mercado obok naszego mieszkania możemy za 4-5 soli kupić naprawdę kupę warzyw i owoców super świeżych, bezpośrednio od indianki, która przywiozła je ze swojego pueblo. Wszystko świeże – wydaje się, że zerwane bezpośrednio z drzewa.
Sprawa trzecia to ludzie – jako, że nie ma masowej turystyki – nie są jeszcze tak zepsuci przez jej prawa. Nie oferują cen 3 krotnie wyższych, chętnie rozmawiają, pomagają. Mimo, że mają niewiele zawsze znajdą chwilę żeby porozmawiać, dopytują się o różne kwestie związane z Polską – ale nie po to żeby za chwilę sprzedać swoje wyroby. Raczej dlatego, że są zwyczajnie ciekawi co to jest, gdzie leży kraina zwana Polską.
Sprawa czwarta którą zapamiętamy z Huancayo – psy. Jest ich pełno na każdej ulicy, na każdym rogu. Rasy wszelkie – na szczęście wszystkie, które spotykaliśmy były dobrze nastawione – co nie oznacza, że nie warto zaszczepić się na wściekliznę.
W sumie to oprócz centrum odwiedziliśmy jeszcze Parque Identidad, Ruiny kultury wanka w dzielnicy huari czy małe (mocno zaniedbane) zoo. Może mogliśmy zobaczyć więcej – ale odpoczynek w tak pięknie położonym miejscu (mimo lekkiego zaniedbania) był również ważny.
Huaytapayana
W niedziele udałem się (Natalia z Aleksem zostali bawić się na placach zabaw) na lodowiec Huaytapayana – cały lodowiec liczy sobie 5557 m – udało mi się wejść na poziom 5100 m, gdyż dalej rozpoczyna się lodowiec na, który bez odpowiedniego sprzętu nie mogłem się udać. Widoki jak to w wysokich górach – zapierają dech w piersiach.
Po godzinie jazdy minibusem (w którym kierowca był równocześnie przewodnikiem i co chwilę odwracał się żeby coś wytłumaczyć) dotarliśmy do kapliczki virgen del nieves obok której była restauracyjka. W sumie ciężko to nazwać restauracją – taka bardziej wiata z klepiskiem zamiast podłogi i indianką która bez bieżącej wody i prądu gotuje dla turystów. Restauracyjne były tylko ceny. Jak zobaczyłem warunki to myślałem, że zrezygnuje z obiadu – jak się okazało później po 2 godzinach wędrówki wzdłuż jezior w rzęsistym deszczu zupa z kury (w wersji bardziej bezmięsnej – smażona ryba z ryżem) ratowała życie.
Drogę na szczyt rozpoczęliśmy z wspomnianego punktu na wysokości 4100 – ważne że rozpoczęcie wędrówki trzeba poprzedzić rytuałem. Żeby wszystko się udało duchom górskim należy podarować 3 liście koki, papierosa, owoc i trochę wódki robionej z trzciny cukrowej (tzw cana – wg przewodnika ok 80%!), które każdy musiał wziąć ze sobą. Droga przyjemna chociaż wysokość daje się we znaki i każdy krok waży więcej niż na nizinach. Docieramy na szczyt (a raczej w miejsce z którego już dalej nie pójdziemy) – pogoda super i przewodnik decyduje, że możemy wrócić dłuższą trasą żeby zobaczyć trzy górskie jeziora. Widoki naprawdę nieziemskie – niestety zaczyna padać, chmury w kilka chwil ograniczają widoczność . Do restauracji docieramy zupełnie przemoczeni. W sumie zrobiliśmy ok 10 km.
Po Huancayo wybraliśmy się do Ayacucho – o tym w następnym poście.