tantany

Mr Kim i kambodżańska wieś – wolontariat

Po Phnom Penh przyszedł czas na wyjazd na prowincję.

Kambodżańska wieś wzywała nas już od dawna. Jeszcze przed wyjazdem z Malezji dostaliśmy tajemniczą wiadomość od Jokeya Browna zachęcającą do przyjazdu na jego projekt do wsi Prey Sbat, oddalonej od stolicy o około 100 km.

Warunki miały być podstawowe – materac i siatka na owady, 2 posiłki dziennie i możliwość pomocy przy lekcjach angielskiego dla dzieci, pracach na farmie. Oczywiście włączyła się czerwona lampka – czy to nie jest jakaś próba oszustwa? Przecież słyszeliśmy o nich takich rzeczach wiele razy. Krótki research na couchsurfingu, bo właśnie przez ten portal dostaliśmy zaproszenie i zdecydowaliśmy się jechać. Raz się żyje – trzeba zobaczyć jak wygląda prawdziwa Kambodża, a zgodnie z tym co mówi Wikipedia tylko 13% Kambodżan żyje w miastach, pozostali żyją w podobnych wioskach.

Jokey – albo lepiej Mr Kim załatwił wszystko. Najpierw za 5 dolarów podjechał po nas tuk tuk, później minivanem (5 USD od osoby) pojechaliśmy do wioski. Minivan pełni rolę łącznika wioski ze stolicą – zanim wyjechaliśmy musieliśmy zatrzymać się chyba 100 razy, zbierając po drodze dodatkowe osoby, paczki, przedmioty dla mieszkańców. Po zjechaniu z głównej drogi zaczęły się wyboje. Asfalt zastąpiła czerwona, pylista droga z dziurami, które były automatycznymi ogranicznikami prędkości.

Po prawie 3 godzinach pojawiliśmy się na miejscu. Przywitał nas Kim w towarzystwie Bima wolontariusza ze Sri Lanki, który pokazał nam dom, wytłumaczył co i jak. Dostaliśmy swój pokój: siatka na komary, materac na betonowej podłodze, drzwi brak. W łazience dziura w podłodze jako kibel, drzwi przesuwane (w sensie – bierzesz drzwi do ręki i zasłaniasz nimi futrynę, bo zawiasy szlak trafił), miska do kąpieli. Za domem prowizoryczna kuchnia, pod rynnami beczki na wodę, która jest zbierana do prania, mycia i… gotowania.

O lodówce, ciepłej wodzie, prysznicu można pomarzyć.

Tak żyję 6 osobowa rodzina Kima – warunki spartańskie, z drugiej strony uśmiech nie schodzi im z twarzy. Nie przeszkadza to także pomagać tym, którzy w wiosce mają gorzej. Kim mówi, że ich dom jest naprawdę niezły w porównaniu z walącymi się ruderami ludzi, którym pomaga.

Wokół domu niewiele – kilka drzew bananowych i trawa dla dwóch krów, które hoduje Kim. Na noc krowy zaganiane pod dach obok domu – w to samo miejsce gdzie w ciągu dnia odbywają się lekcje dla ponad 100 dzieci z wioski.

Kim jest osobą niepełnosprawną (cierpi na deformacje kości), poruszającą się na wózku, z historią, która mogłaby posłużyć za scenariusz filmu – „jak nie dać się przeciwnościom losu”. Niepełnosprawny od urodzenia, matka zmarła jak miał sześć miesięcy, ojciec odszedł. Uparł się o własnych siłach chodził do szkoły. Po ślubie urodziła się 4 dzieci – dwójka chorych na tą samą chorobę. Jednak w miejscu gdzie wiele osób by się załamało – on potrafi jeszcze wspierać innych. Więcej o Kimie można przeczytać tutaj, a teraz parę słów o tym co robi.

Lekcja angielskiego dla ponad 100 dzieci

Już po przyjeździe zobaczyliśmy na ścianie wymalowany harmonogram dnia.

Wszystko podzielone na grupy według wieku. Pierwsze dzieci zaczynają swoje lekcje o 7:30, później druga grupa i przerwa – reszta lekcji 3 grupy po godzinie 16, kiedy starsi wracają z normalnej szkoły. Tablica zawieszona u rynny, plastikowe krzesła pod dachem tam gdzie w nocy śpią krowy.

Dlaczego chcecie się uczyć angielskiego pytamy dzieci? Słyszymy odpowiedzi – perspektywy, lepsza praca, możliwość komunikowania z obcokrajowcami. O podróżowaniu raczej nikt nie wspomina. Jedna dziewczynka mówi że chce zostać lekarzem, a do tego angielski też się przyda. Zapał, zainteresowanie, ciekawość – dzieci przychodzą także w sobotę. W swoim czasie wolnym chcą się uczyć.

Robimy krótkie wprowadzenie o Polsce – co to za kraj, populacja, miasta, słynni ludzie (przy Lewandowskim czuć lekkie poruszenie). Kim tłumaczy, dzieci powtarzają słówka. Po lekcji z Aleksem jak co dzień bierzemy piłkę. Buty służą nam za bramki – jest prowizoryczne boisko, dołączają się do nas dzieci. żywiołowy, dziki mecz, na koniec rozdajemy po cukierku.

W niedziele nie ma lekcji – Kim mówi, że stara się żeby w niedziele zorganizować coś co dzieci zapamiętają. Dlatego jedziemy na rowery. Dzieci o 6:30 rano zaczynają się zbierać przed domem. Wstajemy o 7 i widzimy gromadę ok. 40-50 dzieci. Najpierw pagoda na skraju wioski, później druga oddalona może o 5-6 km. Następny przystanek jezioro w którym dzieci mają godzinę na kąpiel my na zjedzenie śniadania. Później obiad w plenerze i wyjście na górę oddaloną o kolejne 5 km. Rzucamy pomysł, że wspólnie z wolontariuszami (Bim, Dylan, my + para włosko-francuska) możemy na zakończenie zrobić małą kolację dla dzieci. Kim szczęśliwy mówi, że musimy w takim razie jechać na targ. Dzieci też zachwycone – prowadzą nas od starganu do straganu, tłumaczą. Kupujemy 20 bagietek, jajka, owoce i robimy tosty francuskie z owocami. Całość około 10 dolarów na 6 osób – nic jeżeli w zamian widzisz roześmiane twarze, dla których może był to jeden z ciekawszych dni w całym roku. Pośród nich Aleks – wsuwający jak nigdy. Zaczęliśmy o 7 skończyliśmy o 18 wykończeni upałem, drogą, gotowaniem, ale szczęśliwi.

W poniedziałek robimy drugą lekcję – tym razem o pieniądzach. Pokazujemy różne banknoty i monety z krajów, w których byliśmy oraz z polski, tłumaczymy jak zapytać w sklepie ile to kosztuje, jak negocjować cenę.

Po południu przyjeżdżają kolejni wolontariusze, my powoli zbieramy się do wyjazdu. Tak wygląda dom Kima ruch, gwar. Jego sposób na życie.

UWAGA:

Przyznam szczerze, że to co zobaczyliśmy mocno przykuło naszą uwagę, żeby nie powiedzieć, że trochę otworzyło nam oczy na prawdziwy obraz Kambodży – jednego z najbiedniejszych krajów Azji. Khmerzy, bombardowania, wojny doprowadziły do tego, że aż 65% ludności to analfabeci. Sytuacja w wioskach jest bardzo trudna o czym przekonaliśmy się na własne oczy.

Pomyśleliśmy że warto pomóc.

Już na miejscu – wyjęliśmy z plecaków sporą część ubrań, ręczników, dorzuciliśmy parę dolarów i przekazaliśmy Kimowi.

Chcemy zrobić zbiórkę pieniędzy na dożywianie dzieci (ryż, sos sojowy jakieś warzywo), podręczniki/gry edukacyjne i pomalowanie od środka domu Kima (tak – uważamy, że robi on świetną robotę trochę zapominając, że warto też pochylić się nad swoją rodziną).

Myślę. że razem możemy zebrać trochę kasy. która w wiosce przyda się na pewno – dla nas to 20-50 czy 100 zł. Parę piw czy obiad w restauracji. Dla nich szansa.

Jeżeli ktoś chciałby pomóc proszę napiszcie na nataliadworniak@gmail.com – szczegóły zbiórki przedstawimy wkrótce w oddzielnym wpisie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *